Dawne polskie miasto, leżące na Ukrainie, kilkadziesiąt kilometrów od granicy jest popularnym celem wycieczek turystycznych. Ma opinię pięknego, niesamowitego i w ogóle och i ach. Wreszcie będzie okazja żeby je zobaczyć – to pierwszy przystanek w czasie mojej podróży do Rosji. Wcześniej przez wiele lat słyszałem dosłownie peany pochwalne na cześć Lwowa. „Lwów” bym odmieniany przez wszystkie możliwe przypadki. Przez te niemożliwe też. Uległem lwowskiej obsesji i spodziewałem się zobaczyć miasto, które rzuci mnie na kolana. Ostatecznie moje kolana były zawiedzione, bo się rzucenia nie doczekały;)
Do granicy nie zmrużyłem oka. Przejście jest wielkie, nowoczesne i imponujące, a tłoku nie ma – może dlatego, że normalni ludzie w środku nocy śpią. Sprawdzenie autokaru, dwukrotna kontrola paszportów (przez Polaków i Ukraińców). I Pani Strażniczka Granic Ukrainy, która idąc przez autobus, dokładnie co drugiej osobie zadawała trudne i ambitne pytanie – „kuda jeditie?” Nosz kurwa mać, wejść do autobusu z wielką, dwujęzyczną tablicą za szybą, głoszącą wszem i wobec „LWÓW/LVIV” i pytać się „dokąd pan jedzie?” Do Paryża droga pani, do Paryża przez Ukrainę. Pani Strażnicza jednak zdawała sobie sprawę, że to pytanie może być za trudne więc jeśli ktoś nie odpowiadał, bo np. nie panimaju pa ruskij, to Pani Strażniczka odpowiadała sobie sama „da Lwowa?”. Wystarczyło kiwnąć głową i haraszo. Od tamtej pory nigdy nie śmiałem wątpić w to, że granice Ukrainy są szczelne i świetnie pilnowane. Mysz się nie prześlizgnie. No chyba, że też jedzie „da Lwowa”.
Po wielogodzinnych i bezowocnych próbach znalezienia pozycji (a zacząłem podejmować je zaraz po wyjeździe z Warszawy), która pozwoliłaby mi zasnąć w tym cholernym autobusie, wreszcie się udało. A właściwie częściowo – zapadłem w coś w rodzaju letargu, w czasie którego docierało do mnie może 15% tego, co się działo dookoła. Pamiętacie kasety VHS? Moje „spanie” przypominało przewijanie taśmy „na podglądzie”. W pewnym momencie zauważyłem, że wjechaliśmy do jakiegoś miasta… nie… błagam… to nie może być to… nie teraz jak już zasnąłem! Widok tramwaju rozwiał złudzenia – to koniec spania!
Zieeeeew… pora zacząć się rozglądać i spróbować wysiąść mniej więcej w centrum. Udało nam się ustalić, że nasz autobus zajeżdża na dwa dworce – kolejowy i Stryjski. Jasna sprawa, że wysiadamy na kolejowym… ”Nie, wysiądźcie na Stryjskim, bo to główny dworzec i większy niż ten kolejowy!” – ktoś nam doradził. No to jedziemy… i jedziemy… i… tak jakby jesteśmy na obrzeżach… i… to już tu. Że co?! To chyba jakieś „Mamy Cię”, a z luku bagażowego zaraz wyskoczy Majewski z kwiatami. Dobra Szymon wyłaź już… To co zobaczyliśmy dookoła to kilka starych autobusów, niepierwszej świeżości budynek, żywcem wyjęty z ciężkiego socjalizmu i… już wiemy, że najpierw musimy wrócić z powrotem do centrum. „Gdie nachaditsa awtobusnaja astanowka w cientr garoda” – już za chwilę błysnę moim nienagannym rosyjski a’la samouczek typu „Rosyjski w 30 dni”. Ale wcześniej postanawiam znaleźć drzwi opatrzone odwróconym trójkątem lub ewentualnie skrótem WC. Udało się! Uchylam drzwi i od razu dostaję po nozdrzach zapachem znaczenie różniącym się od kolekcji Channel… czasoprzestrzeń ulega zakrzywieniu… prawa fizyki przestają obowiązywać… Po chwili aklimatyzacji przekraczam próg. W okienku, na którym wisi cennik siedzi mocno znudzona kobieta. Nie mam drobnych więc podaję jej banknot. Po jego odbiór wysuwa się wielka ręka, uzbrojona w gumową rękawicę sięgającą aż do łokcia. Ta sama rękawica wydała mi resztę – dla własnego komfortu staram się nie zastanawiać, gdzie ta rękawica przed chwilą była. Ok, wrócimy do zwiedzania miasta.
Po około 30 minutach jazdy miejskim autobusem docieramy do głównego dworca kolejowego. Samo korzystanie z lwowskiej komunikacji miejskiej jest dość ciekawym przeżyciem, bo większość busików to bardzo małe pojazdy i tak niskie, że żeby się zmieścić musiałem stać w metrowym rozkroku. Nasi współpasażerowie gapili się na nas tak, jak małe dzieci na zwierzęta w ZOO. Jestem pewny, że gdybyśmy jechali nieco dłużej, to koło nas rozłożyłby się sprzedawca popcornu i kolorowych baloników. Wszystko rekompensuje jednak cena biletu – około 0,5 PLN. Lwowski dworzec kolejowy jest imponujący – piękny majestatyczny, widać, że jest jednym z najważniejszych miejsc w mieście. Kręcimy się po okolicy i czekamy na kolegę, który jedzie innym autobusem. Zaczepia nas sympatyczna starsza pani i pyta, czy „kwatiry” nam nie potrzeba. Hmm… zależy, co, gdzie i za ile. Okazuje się, że pani ma do wynajęcia całe mieszkanie, w centrum Lwowa i oczekuje jedynie 80zł/dobę. Szybko liczymy, że dzieląc tę kwotę na trzy osoby zapłacimy jedynie niecałe 30zł za osobę za dobę… oczywiście, że takie lokum nam potrzebne!
Pierwszy dzień przeznaczamy na… parki:) Najładniejszy z nich nazywa się „Wysokij Zamok”, ale jako, że wszystkie trzy są ze sobą połączone, nie ograniczamy się do pierwszego. Umiejscowione są na wzgórzach, co bardzo dodaje im uroku. Alejki, lasy, pagórki, ścieżki – wszystko znacznie bardziej zielone i naturalne niż współcześnie budowane parki w Polsce; czasem mam wrażenie, że ich projektantom przyświeca jeden cel – jak najwięcej betonu, asfaltu, kostki i szarzyzny… i po co to? Od rana, z krótkimi przerwami pada deszcz. Ścieżki zamieniają się w błotniste zjeżdżalnie, ale jakoś nam to nie przeszkadza. Upieprzeni, uświnieni i umorusani świetnie się bawimy i śmiejemy do rozpuku. Tak to jest jak się da małym dzieciom piaskownicę. Ok, dosyć tego chodzenia po krzakach. Ruszamy w stronę Cmentarza Łyczakowskiego, którego część stanowi Cmentarz Orląt Lwowskich. Wszystkie ciekawe miejsca we Lwowie są na tyle blisko, że niemal całe miasto zwiedzamy pieszo. Tym razem schodzimy długą, prostą, brukowana ulicą. Na środku ułożono szyny tramwajowe. Sądząc po ich stanie (są powykrzywiane we wszystkie możliwe strony) ułożono je naprawdę daaaaawno;) W przeciwną stronę mozolnie sunie stary tramwaj – tak stary, że nie powstydziłoby się go nawet muzeum techniki… Podskakuje na szynach jakby zamierzał wziąć udział w Turnieju Czterech Skoczni, dzwoni, rzęzi i wydaje wszystkie dźwięki, jakie tylko może wydawać rozklekotany rupieć. Cyk! Zdjęcie zrobione.
Docieramy do bramy cmentarza. Mimo, że jest późne popołudnie, furtka jest uchylona więc podchodzimy do stróża. „Ok, chodźcie” – wpuszcza nas za niewielką opłatą. Biletu nie otrzymaliśmy więc sądzę, że była to opłata manipulacyjna. Za manipulowanie jego osobą po godzinach pracy. Cmentarz składa się dwóch części – cywilnej i wojskowej. Cywilna jest bardzo, stara i zaniedbana, ale jednocześnie niesamowicie klimatyczna i nieco tajemnicza… To właśnie tu znajdziemy grób Marii Konopnickiej. Kompletnym przeciwieństwem jest część wojskowa – niemal sterylnie czysta, skoszone trawniki, przycięte żywopłoty…widać, że komuś na tym zależy. Ta wojskowa to właśnie słynny Cmentarz Orląt Lwowskich. Orlęta Lwowskie to popularne określenie młodych ludzi, którzy ochotniczo i bohatersko bronili Lwowa w czasie wojny polsko-ukraińskiej, a potem polsko-bolszewickiej na początku XX w. Najmłodszy obrońca miał 9 lat…
Ciekawostką jest miejski targ. W szczególności stoiska z mięsem, czyli zwykłe stoliki przykryte kartonem, na którym w temperaturze około 25 st. leży góra mięsa… Już widzę oczami wyobraźni, jak Sanepid zaciera ręce i zatrudnia kolejne setki urzędników. W tym czasie w Ministerstwie Finansów, minister Rostowski szykuje się do opodatkowania kartonów, na których owo mięso spoczywa. Stoiska te obsługują konkretnych rozmiarów panie – tak konkretnych, że nie ulega wątpliwości, że w trakcie pracy podjadają. Kęs łopatki, kęs karkówki, zakąsić żeberkami i dzień jakoś leci.
Warto zobaczyć panoramę miasta z wieży miejskiego Ratusza, a potem pójść na piwo do Domu Legend – bardzo ciekawa knajpa, licząca sobie kilka pięter, z których każde jest utrzymane w scenerii „legendarnej”. A na dachu stoi… Trabant, na rejestracjach z Warszawy Mokotowa. A co! Można też kupić pamiątki. Niektóre z nich są dość… pomysłowe… No nie wiem… może np. kubek ze „słomką” w kształcie penisa?
Lwowska starówka jest po prostu ładna i poprawna. Bardzo podobna do starówek polskich miast. Podobna architektura, podobne rozplanowanie przestrzenne miasta, nawet ludzie mówią po polsku. Jeśli ktoś (tak jak ja) spodziewa się czegoś innego, czegoś naprawdę „wow!”, to prawdopodobnie będzie zawiedziony, będzie miał lekki niedosyt. Moim zdaniem Lwów warto zwiedzić „przy okazji”. Jest po prostu ładny, ale nic poza tym. Nie rozumiem dlaczego jest tak popularny ani dlaczego wiele osób planuje wyjazd do tego miasta przez wiele lat. Miasto, jak miasto. Ot co! A jeśli chcecie zobaczyć coś naprawdę pięknego, coś co Was zwali z nóg, rzuci na kolana, to polecam Budapeszt.
Aha, jeszcze jedno – gdybyście zwiedzając Lwów zobaczyli samochód zaparkowany na środku ulicy to nie bądźcie zdziwieni. Tam się tak robi… z uwagi na to, że tory tramwajowe są często układane przy krawężnikach. A skoro nie można parkować na chodniku, to gdzieś trzeba!