Teheran, Teheranem, ale tak naprawdę to nie po to przyleciałem do Iranu. Moim głównym celem jest zdobycie najwyższego szczytu tego kraju, który akurat okazuje się być wulkanem. Damavand o wysokości 5671 m.n.p.m., bo o nim mowa, czasem określany jest jako „potencjalnie aktywny”, czasem jako wygasły. O nazwę można się spierać, ale faktem jest, że na szczycie znajduje się kilkumetrowej średnicy krater wypełniony gotującą się siarką.
Cel mojej podróży znajduje się 70 km. na północny-wschód od stolicy Iranu. Już pierwszego dnia dogadałem się z moim sympatycznym taksówkarzem, który wiózł mnie z lotniska, że podrzuci mnie również do bazy pod Damavandem. Tym samym, który tak wesoło opowiadał mi o nieistniejących irańskich terrorystach. Jak tylko powiedziałem mu, gdzie się wybieram, to od razu okazało się, że właściwie to on ma gdzieś tam w okolicy działkę i tak, czy siak będzie jechał więc może mnie zabrać niedrogo, bo za 50 zł. Można powiedzieć, że będę miał „all inclusive”, bo obiecał zawieźć mnie aż do pierwszego schroniska na trasie. Jadę.
Przyjechał po mnie tym samym żółtym Peugeotem, którym jechaliśmy kilka dni temu. Uśmiechnięty od ucha do ucha, wesoły, w świetnym humorze, zupełnie jakby właśnie Karol Strasburger opowiedział mu dowcip. Z tym samym uśmiechem oznajmił, że jednak cena będzie wyższa, bo to jednak dużo dalej niż jego działka…
- How much?
- 900 000 rials.
Fuck. 90 zł.
To nie to, co tygryski lubią najbardziej. Właściwie to tygryski w ogóle nie lubią takich cen. Co robić… szukać innej taksówki? Mam przeczucie, że cena będzie wyższa – jakby nie patrzeć to 140 km. z czego 30 w terenie stricte górskim. Autobus? Nie będzie dużo taniej, bo żeby dostać się z głównej drogi do bazy i tak musiałbym wynająć pick-upa. No i szkoda tracić dnia… Dobra, niech będzie – jadę.
A tak w ogóle to jeszcze wpadniemy po rodzinkę pana kierowcy czyli żonę i dwie córeczki i…
- We take my wife car. This not good. My wife car – good.
Myślę sobie, pewnie w jakąś terenówkę się przesiądziemy, w jakiegoś Jeepa, w jakąś małą Kię… że co?! Mamy jechać tą malutką, typowo miejską Kią?! W góry?! W 5 osób?! Ekhm… jak sobie pan kierowca życzy… 30 minut później mkniemy jakieś 80 km/h równą, jak stół drogą (to nie ironia). Przed nami potężny, ośnieżony masyw Damavandu, którego wierzchołek co jakiś czas lekko przesłaniają chmury. Później się okaże, czy to aby na pewno są chmury…
Tymczasem droga wije się między skałami, tunelami przebija się przez kolejne potężne góry by w końcu doprowadzić nas do wioski. Wioski, w której trzeba zjechać z głównej trasy i pokonać ostatnie kilkanaście kilometrów jadąc, momentami dość stromo, pod górę. Okazuje się, że mój taksówkarz nie zna trasy. Mało tego, że nie wie, gdzie jest schronisko, to nawet nie potrafi odnaleźć drogi, w którą należy skręcić. Może to i dobrze? Bo gdyby wiedział, jak ta droga dalej wygląda, to pewnie by ze mną nie pojechał.
Znajdujemy właściwą drogę. Początkowo to jeszcze w miarę sensowna, żwirowa trasa, którą może pokonać właściwie każde auto. Jednak z każdym kolejnym kilometrem, z każdym kolejnym zakrętem robi się coraz „ciekawiej”. Niektóre fragmenty przypominają jakiś odcinek specjalny Rajdu Dakar. A my jedziemy, małą, miejską Kią… Właściwie to jechaliśmy, bo właśnie utknęliśmy w jakiejś sporych rozmiarów koleinie.
Chwilę później już wiadomo, że tak po prostu z niej nie wyjedziemy. I wtedy dzieje się coś, co do tej pory sprawia, że aż mi się ciepło na sercu robi. Żona mojego kierowcy, wraz z małą córeczką wyskakują z auta i… próbują je popchnąć! Chwilę później we trójkę wspólnie staramy się wypchnąć Kię z dziury. Kierowca dodaje gazu, spod kół wzbijają się tumany kurzu. Trochę do przodu, trochę do tyłu. Lekko nie jest, ale w końcu się udaje – odciążone auto jest gotowe do dalszego forsowania górskiej drogi. Dwie kobiety, które teoretycznie mogłyby mieć to w dupie, w kurzu i pyle robią wszystko żebym ja mógł jechać dalej. Niesamowita bezinteresowność, z którą w Iranie spotkam się jeszcze nie raz.
Pierwszą noc spędzę w II Base Camp (pierwszą się pomija w jedzie się od razu do drugiej), jak to się ładnie nazywa. To po prostu niewielkie schronisko, wraz z drobnym sklepikiem, czymś w rodzaju świetlicy, zapasami wody i oczywiście, a jakże – meczetem. Mam tylko nadzieję, że muezin jest na urlopie, bo nie chciałbym mieć o 4:00 nad ranem kwalifikacji do „Jak oni śpiewają”. Cały kompleks znajduje się na wysokości około 3000 m.n.p.m. Zabawne, że Damavand wygląda stąd, jak stosunkowo niski stożek, sprawia wrażenie jakby do szczytu był tylko kawałek. Tymczasem szczyt jest jakieś 2700 m. wyżej niż ja i jest oddalony o jakieś 14h marszu. W górach poczucie odległości i wysokości jest bardzo złudne. Brak jakiegokolwiek bliskiego punktu odniesienia sprawia, że nie sposób ich ocenić nawet w przybliżeniu. Coś co wydaje się być na wyciągnięcie ręki, po prostu o krok, w rzeczywistości jest oddalone np. o 5h marszu dobrym tempem.
Można sobie rozbić tu namiot, można też za 10 zł. przenocować w małej, ale dość sympatycznej salce. Ja decyduję się na drugie rozwiązanie. Jak tylko wchodzę do środka i zostawiam plecak, od razu zdobywam nowych znajomych – grupkę młodych Irańczyków. Są mega sympatyczni, częstują jakimiś przekąskami, pada typowe w Iranie
- Mister, I want picture of you. I want to be your friend.
Gdyby tak jeszcze po angielsku mówili… Niestety poza wymianą kilku słów i setek uśmiechów, możemy wymienić się tylko facebookami (i ten szpan na znajomego z Europy…:D). Do zachodu jeszcze trochę czasu zostało więc idę się przejść. Wspominałem już, że w II Base Camp należy wykupić też oficjalne pozwolenie na trekking za 50 USD?
Widok dookoła jest bajeczny! Z jednej strony ośnieżony szczyt wulkanu, z drugiej okoliczne pasma górskie zaś na trawie rosną ogromne, piękne rośliny przypominające gigantyczne poduszki. Ale jak tylko spróbujesz na nich usiąść to na pewno wbiją Ci się w tyłek.
Świeci słońce, ale wysokość i chłodny wiatr sprawiają, że powietrze jest przyjemnie rześkie. Jestem całkowicie sam, żadnego człowieka w polu widzenia, a do tego nie słyszę nic poza świstem wiatru. Siadam na trawie, osłonięty skałą i cieszę się chwilą. Cieszę się, że żyję! Myślę sobie – właśnie dla takich chwil tu przyjechałem! To jest kwintesencja tego, co kocham w górach – ich dzikość, majestat, potęgę, emocje, które powodują, kiedy człowiek zostaje z nimi sam na sam. Góry rządzą się swoimi prawami, w górach wszystko jest inne, mniej skomplikowane, a zarazem trudniejsze.
W między czasie koło schroniska zaczęło przybywać namiotów. Schodząc mijam w odległości może 10 m. dwóch chłopaków. Zatrzymuję się. Chwila… Co on powiedział? Albo mam urojenia albo brzmiało to jakby znajomo…
- Cześć, Paweł jestem.
- Cześć, Adam.
Czyli jednak nie mam urojeń. Ekipa około 10 mega pozytywnych osób z Trójmiasta. Bo Polacy są wszędzie:D
Wieczorem siedzimy w miejscu, które jest połączeniem świetlicy i stołówki i w świetle żarówki gramy w kalambury. Bawimy się fantastycznie, kiedy koło 22:00 przychodzi „zarządca” obiektu i próbuje… sprzedać nam światło. Twierdzi, że on właściwie to musi już gasić, ale… jeśli zapłacimy to nie zgasi. Biznesmen pełną gębą. Przyglądam mu się uważnie – jak nic nowe wcielenie Billa Gatesa. Mówimy mu, że nie mamy z tym problemu – niech wyłącza. Postękał coś po persku, poszedł i tego wieczoru już nie wrócił. A światło zostało włączone. Ach te nasze wrodzone zdolności negocjacyjne.
DZIEŃ 2
Wczesnym rankiem następnego dnia pakujemy wszystkie graty i ruszamy w stronę szczytu. Dzisiaj zamierzamy dojść do drugiego schroniska znajdującego się 1000 m. wyżej czyli na wysokości ponad 4000 m.n.p.m. Powinno nam to zając jakieś 6h. Przyjemna ścieżka wspina się pod górę, trawersuje kolejne wzniesienia powoli zbliżając się do celu naszej dzisiejszej wędrówki. Stopień trudności niby jest porównywalny ze szlakami naszych Tatr Zachodnich. Niby bo wysokość zdecydowanie robi swoje. Nie jest to ani mój pierwszy długi trekking w życiu, ani pierwsza wizyta w górach wyższych niż Tatry, plecak też nie jest przesadnie ciężki , bo waży jakieś 20 kg – backpackerski standard – a mimo to czuję, jak z każdym kolejnym podejściem, z każdym kolejnym krokiem opadam z sił. Dziwne uczucie, bo nie jest to typowe zmęczenie typu „posapię, podyszę i pójdę dalej” tylko postępujące wyczerpanie. Pod koniec marszu czuję się mniej więcej tak, jakby mnie potrącił walec drogowy; mam wrażenie, że zaraz będę się podpierał łokciami.
W końcu mijamy ostatnie wzniesienie i naszym oczom ukazuje się sporych rozmiarów, murowany budynek schroniska, zbudowany na stromym, skalistym zboczu. Tu już nie ma polanek, tu już nie ma trawy wszędzie albo lite skały, albo skalne rumowiska. Nie ma jednak żadnego problemu z rozstawieniem namiotu, bo w tym celu są przygotowane specjalne „półki”. O takie, jak na zdjęciu poniżej.
Na dzień dobry, kłócę się z jakimś gościem o miejsce pod namiot. Uparcie twierdzi, że on sobie moje miejsce wcześniej zaklepał. Nie wydaje mi się, ale, jako że ledwo stoję na nogach, nie mam zamiaru się kłócić. Przenoszę się na półkę niżej, zdejmuję plecak, wyciągam namiot i staje się rzecz przedziwna – pierwszy raz widzę, jak mój namiot rozkłada się „sam”. „Sam” czyli przy pomocy dwóch Irańczyków, którzy uporali się z tym w ciągu może 3 minut. Próbowałem pomóc, ale… właściwie nie było już w czym. Podziękowałem, jeszcze nie otrząsnąłem się z szoku, a stała się kolejna rzecz przedziwna – gość, z którym jakieś 10 minut temu się posprzeczałem właśnie z uśmiechem zaprosił mnie na deser i poczęstował jakimiś owocami z puszki. I jak tu nie lubić Irańczyków?:)
Jak się walnąłem na karimatę w namiocie, to leżałem plackiem przez 2h. Dosłownie plackiem. Nie byłem w stanie zrobić absolutnie nic – nawet wyjście do kibelka przekraczało moje możliwości. Bardzo dziwne uczucie kompletnej niemocy – pierwszy raz miałem okazję doświadczyć czegoś takiego. Jak po tych 2h się wywlekłem z namiotu to dotarcie do wspomnianego wyżej przybytku zajęło mi 20 minut, w czasie których zrobiłem sobie 3 przerwy na odpoczynek. A do pokonania miałem może 50 m.
Informacje praktyczne: schronisko posiada dostęp do wody, można niedrogo coś zjeść, a także wypić, za robicie namiotu nie ma żadnej opłaty, za nocleg w budynku na podłodze płaci się 10 zł, za spanie w pokoju (ale raczej nie nastawiajcie się na wolne miejsca) 15 zł.
Moje złe samopoczucie (właściwie to nie tylko moje, ale większości ludzi) nie jest wynikiem braku przygotowania, słabej kondycji, czy czego tam jeszcze. To typowa reakcja organizmu na wysokość. Im wyżej nad poziomem morza jesteśmy tym w powietrzu mamy mniej tlenu (w pozyskanie odpowiedniej jego ilości organizm musi włożyć znacznie więcej pracy), a ciśnienie atmosferyczne jest niższe. Człowiek nieprzyzwyczajony do przebywania w takich warunkach będzie się czuł rozbity. To w najlepszym razie. W gorszym dojdzie potworny ból głowy, który jest już pierwszym objawem choroby wysokościowej. Nie będę się tu o niej rozpisywał więc zainteresowanych odsyłam TUTAJ. Jej zignorowanie w najgorszym wypadku może skończyć się śmiercią, albo uszkodzeniami płuc i mózgu. Dlatego tak ważna jest aklimatyzacja.
DZIEŃ 3
No właśnie aklimatyzacja – jest tak ważna, że poświęcamy na nią cały trzeci dzień. Wysypiamy się, regenerujemy siły… no dobra – takie było założenie, ale mi się zasnąć nie udało. Może gdybym w namiocie miał więcej niż 3 stopnie na plusie byłoby łatwiej… Tego dnia warto, a nawet trzeba wybrać się na spacer. Spacer w stronę szczytu. Bez żadnych wytycznych, czy założeń w stylu „muszę to, czy tamto”, „muszę dojść tu, czy tu”. Nic nie muszę. Na luzie wspinam się pod górę, żeby oswoić organizm z wysiłkiem na tej wysokości. To jedyny cel. A jeśli uważasz, że aklimatyzacja jest dla frajerów, to szanse na zdobycie szczytu (i zejście z niego) masz małe. Cóż – selekcja naturalna zrobi swoje.
DZIEŃ 4 (WEJŚCIE NA SZCZYT)
Tego dnia ruszamy na szczyt. Trasa jest długa i męcząca, bo do pokonania mamy 1700 m. przewyższenia, czyli jednego dnia z wysokości 4000 m.n.p.m. wchodzimy na 5761 m.n.p.m. i schodzimy z powrotem do schroniska. Są dwie teorie dotyczące tego, o której należy wyruszyć. Zwolennicy pierwszej twierdzą, że koło 2:00 nad ranem, tak żeby na szczycie stanąć jeszcze przed wschodem słońca. Ponoć aktywność wulkaniczna jest nocą niższa więc i ilość gazów siarkowych powinna być mniejsza. Zwolennicy drugiej mówią, że ci pierwsi gadają bzdury, bo pora dnia nie ma żadnego wpływu na aktywność wulkanu, a idąc w ciemności to co najwyżej można sobie nogi połamać.
Wszyscy decydujemy się na drugie rozwiązanie. Żeby uniknąć długich dyskusji pod tytułem „o której mamy wstać i dlaczego tak wcześnie” i żeby najwolniejsi nie wstrzymywali najszybszych, a ci ostatnie nie drażnili tych pierwszych ciągłym gderaniem typu „no szybciej, rusz się”, postanawiamy iść dwójkami lub trójkami. Ja idę z przesympatyczną blondynką Olą.
Poranna pobudka koło godziny 5:30 (no dobra – nie było żadnej pobudki, bo znowu za cholerę nie udało mi się zasnąć), na śniadanie pyszna i pożywna papka z serii „zalej wodą i udawaj, że Ci smakuje”, pakowanie ostatnich potrzebnych (albo i nie) gratów do plecaków i ruszamy. Dopiero świta więc gdzieś w połowie drogi widać migające latarki tych, którzy wyszli w środku nocy.
Początkowo droga to dość wygodna ścieżka nawet przypominająca coś w rodzaju kamiennych schodów. Powoli krok po kroku idziemy w górę i obserwujemy okoliczne góry skąpane w pięknej poświacie wschodzącego słońca. Naszym checkpointem jest widoczny wyżej lodospad. Chodzą słuchy, że znajduje się mniej więcej na wysokości 5000 m.n.p.m. i, jak się później okaże, jest najbardziej irytującym miejscem na trasie. I to mimo, że szlak mija go o dobre 100 m.
Trasa nie przedstawia właściwie żadnych trudności technicznych. Solidne buty, solidny ubiór (bo jest zimno i wieje), aklimatyzacja, obycie w terenie górskim, a do tego mieszanka rozsądku i szacunku do gór – tyle wystarczy żeby zdobyć Damavand. Tylko tyle i aż tyle. A no i oczywiście duuuuża determinacja, bo lekko nie jest.
Im wyżej jesteśmy tym widoki są piękniejsze (wiem, wiem – odkrywcza uwaga), temperatura powietrza niższa, wiatr bardziej daje po dupie (i po gębie też), a każdy krok wymaga coraz większego wysiłku. Nie czuję się źle, nie boli mnie głowa, ale zdaję sobie sprawę, że jestem na granicy – trochę przegnę i zrobi się nieprzyjemnie. Ola nie ma tak wesoło. Narzeka na ból głowy, ale chce iść dalej, przynajmniej jeszcze jakiś czas. Wspinamy się więc powoli, robimy dużo przerw przy okazji podjadając ciasteczka, bakalie i inne pyszności.
Idąc cały czas zerkamy na lodospad. Idziemy już dobre kilka godzin, a on ani drgnie. Drań jeden ani trochę się nie przybliża. Ani ciut, ciut. Jest to „nieco” irytujące, bo oboje chcielibyśmy w końcu osiągnąć pierwszy checkpoint.
Docieramy tam po miej więcej 6h od wyjścia ze schroniska. To świetny przykład, jak mylne jest poczucie odległości w górach – miejsce, które wydaje się być na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości jest oddalone o dobre kilka godzin marszu. Ale przecież między innymi za to, za taką nieprzewidywalność się góry kocha.
Na wysokości lodospadu szlak odbija na południe. Robi się stromo, co w połączeniu z olbrzymią masą ziemi, kamieni i ostrych, jak brzytwa łupków, które przy każdym kroku osuwają się spod nóg jest nieco upierdliwe – robię jeden krok w górę, a pół zjeżdżam wraz z ziemią w dół. Jeden w górę, pół w dół, jeden w górę, pół w dół…jak na jakimś uszkodzonym rollercoasterze.
O ile niżej miejscami zalegał śnieg, o tyle teraz towarzyszy nam niemal nieustannie. Jest ubity, lekko zlodowaciały, ale nie trzeba używać raków – solidne buty, z solidną, twardą podeszwą wystarczą. Czasowo stoimy mocno przeciętnie – nie jest źle, ale pewności, że zdążymy też nie ma. Trudno. Uda się to super, nie uda się to… ponowię próbę jutro.
- Idź swoim tempem, ja zostanę, najwyżej zawrócę – mówi Ola w czasie któregoś odpoczynku na przydrożnej skale.
- Aha. Mam Cię zostawić samą, chorą, na wysokości 5000 m., w temperaturze jakieś -10 stopni, w sytuacji kiedy jakichkolwiek ludzi mijamy raz na 2h? Chyba żartujesz.
- A jak przez to czkanie na mnie nie zdążysz?
- To zejdę i jutro ruszę jeszcze raz.
Czasami mijamy kogoś już wracającego (!) ze szczytu. Próbujemy się dowiedzieć, jak daleko jeszcze, czy wyrobimy się z powrotem przed zmrokiem, ale co człowiek to inna wersja wydarzeń. Raz słyszymy, że spoko, bez problemu damy radę, a innym razem, że nie ma szans i właściwie to możemy już zawracać. Efekt? Dalej wiemy jedno wielkie nic. Chętnie bym zapytał, jak odpowiadali ankietowani w Familiadzie. Może oni by wiedzieli. Decyzja? Na razie idziemy dalej.
Po kolejnej godzinie marszu znajdujemy się już w kopule szczytowej. Mija nas dużo schodzących, tylko wchodzących jakoś za nami nie widać. Śnieg zalega tu już obficie (raki dalej nie są potrzebne), wiatr wieje z taką siłą, że sam jego dźwięk doprowadza do szaleństwa. Na głowie mam czapkę z windstopperem i gumowy kaptur, a i tak mam wrażenie, że mi zaraz mózg przez ucho wywieje. W głowie mam tylko jedną myśl – chociaż na chwilę schować się w jakiejś szczelinie, żeby chociaż na moment nie czuć i nie słyszeć wiatru. Jest jakaś skała! Chowam głowę i… odskakuję jeszcze szybciej niż się tam znalazłem, bo dostaję po nozdrzach czyściutkim, „aromatycznym” siarkowodorem. No tak… wulkan.
Kopuła szczytowa pełna jest mini szczelin, przez które w widoczny sposób ulatniają się toksyczne wyziewy. Siarka i substancje siarkopochodne są tu na każdym kroku. Tu żółta plama, tam zielonkawa – tu czysta skrystalizowana siarka i wreszcie, na prawo od szlaku w odległości może 30 metrów jest ten słynny, kilkumetrowej średnicy krater, wypełniony gotującą się siarką. Gigantyczny słup, gęstego dymu, smagany silnym wiatrem, unosi się wysoko nad górą. Przypomina mi się, jak jadąc taksówką pierwszego dnia zastanawiałem się, dlaczego tylko nad Damavandem jest chmura. Odpowiedź jest prosta – to nie chmura, tylko gazy wulkaniczne.
I dalej są ludzie, którzy twierdzą, że ten wulkan jest wygasły.
Gęba mi się cieszy, bo od maleńkiego fascynowały mnie wulkany, a teraz w końcu mam okazję zobaczyć jeden z bliska! Znacie to uczucie, kiedy robicie coś, o czym marzyliście przez wiele lat? Znacie na pewno;)
Do szczytu zostało nam jakieś 40 minut. Jest stosunkowo płasko, ale temperatura rzędu -20 stopni i nieustający, silny wiatr nie ułatwiają zadania. W tej chwili już wiemy, że nam się uda. Ja mimo braku jakichkolwiek objawów choroby wysokościowej jestem zmordowany więc z tym większym podziwem patrzę na Olę, która mimo dokuczliwego bólu głowy idzie dalej. Imponuje mi zdeterminowaniem i wolą walki. Tym bardziej, jak sobie przypomnę przeciętnego człowieka „Zachodu”, którego szczytem ambicji jest obejrzenie nowego serialu. Nie. Przepraszam. Liczy się jeszcze wbicie kolejnego levelu w grze na fejsie.
W końcu stajemy na szczycie. Wykończeni, ale szczęśliwi. Ja właśnie zrealizowałem swój główny cel wyjazdu do Iranu. Czuję niesamowitą satysfakcję, bo to był zdecydowanie najbardziej wymagający trekking w moim życiu. Nie przesadzę mówiąc, że widoki wokół dosłownie zapierają dech w piersiach. Damavand jest wyższy od otaczających gór o około 1000 m. więc z jego szczytu wyglądają one, jak trójwymiarowe modele. Zupełnie jakbym podziwiał na żywo to co najczęściej można oglądać na zdjęciach lotniczych. Tak cudnego widoku jeszcze w życiu nie widziałem! Jeszcze tylko pamiątkowa fotka na szczycie i ruszamy w dół.
Schodzimy inną drogą niż przyszliśmy – dużo krótszą i wygodniejszą, ale nadającą się tylko do schodzenia – wejście tędy jest niemożliwe. Trasa prowadzi częściowo szerokim żlebem, a potem odkrytym zboczem Damavandu i cały czas pokryta jest głęboką warstwą luźnej, osuwającej się ziemi. Tak głęboką, że jak robię jeden krok, to drugi się osuwam. Jeden robię, drugi się osuwam, jeden robię, a drugi się osuwam… Czuję się jakbym zjeżdżał schodami ruchomymi. Z wulkanu. Buty zapadają się niemal po kostkę więc każdy krok jest bardzo przyjemnie amortyzowany. Dzięki temu schodzi się bardzo wygodnie i bardzo szybko – jakieś 4-5h podczas gdy wejście zajmuje 7-8.
Wieczorem, kiedy słońce powoli chowa się za okolicznymi górami, docieramy do schroniska. Zmęczenie ustępuje miejsca radości. Teraz pora tylko na solidną, ciepła kolację i do spania. Właśnie, właśnie… tym razem śpię już nie w namiocie tylko na podłodze w schronisku. Dobry wybór. Jest znacznie cieplej więc śpi mi się znacznie lepiej. Szkoda że koło 3:00 na śniadanie wpada wycieczka Niemców, którzy wydzierają się zupełnie tak jakby właśnie mieli rozpętać III wojnę światową. Na szczęście chyba z tego pomysłu rezygnują i po 30 min. wychodzą.
DZIEŃ 5
Po wczorajszym zdobyciu Damavandu przyszedł czas na powrót. Rano pakujemy namioty i dość szybkim tempem schodzimy do schroniska położonego niżej. Stamtąd zabiera nas, bardzo popularny w Iranie niebieski pick-up marki „niewiemjakiej”. Wchodzimy na pakę, a tam na podłodze kilka wielkich butli z gazem, albo po gazie. Może lepiej nie wnikać.
Z głównej drogi łapiemy autobus do Teheranu i tam się żegnamy. Jak się okaże nie na długo, a tymczasem rozpoczynam kolejny etap podroży po Iranie!