Las liściasty w pustynnym kraju, zamki, których prawie nie ma i wyścig backpackersów z czasem. A właściwie to z asfaltem i budowlańcami, którzy go układają.
Po odwiedzeniu starożytnego Persepolis pora ruszać na północ, w stronę Teheranu. Czas mojej podróży po Bliskim Wschodzie nieubłaganie się kończy. Zostało jeszcze kilka dni, które postanawiam spędzić nad Morzem Kaspijskim. Czemu? Dobre pytanie. Sam je sobie zadaję. Chyba jednak jedyną dobrą odpowiedzią zdaje się być inne pytanie – a dlaczego nie? Chociaż w głębi duszy liczę na to, że może nieco popływam. W Zatoce Perskiej to żadna frajda, bo woda jest gorąca jak zupa, a do tego nie należy do czystych.
Po całonocnej podróży z Shiraz do Teheranu, a następnie pokonaniu ponad 100 km na północny-zachód od Teheranu, trafiam do Qazvin. Malutkie miasteczko z dość dużą ilością zabytków wypisanych w przewodniku, moim zdanie jest tak interesujące, jak flaki z olejem. No może te drugie jednak bardziej. Ta mieścina jednak ma być jednak tylko punktem wypadowym w góry – zamierzam ruszyć na kilkudniowy trekking przez pasmo górskie oddzielające wybrzeże Morza Kaspijskiego, od irańskiego interioru.
Następnego dnia rano, wstaję wcześnie, szybko ogarniam swoje cztery litery i ruszam w poszukiwaniu „shared taxi” jadącej w tamtą stronę. Taka dzielona taksówka to w ogóle jest super pomysł, bo znacząco obniża koszty przejazdu. A polega na tym, że kierowca rusza, jak zbierze komplet pasażerów na daną trasę (nie trwa to długo, a cena rozkłada się wtedy na 4 osoby). Tym żółtym Peugeotem chcę dojechać tam, gdzie kończy się asfaltowa droga. W końcu to żadna frajda maszerować, po asfalcie.
No chyba, że akurat padał deszcz i jest się przypadkiem glizdą.
Dolina Alamut to, według przewodnika, piękny szlak trekkingowy mijający po drodze zamki asasynów. Szkoda tylko, że nikt nie potrafił powiedzieć, o jakich asasynów dokładnie chodzi, a nie chce mi się tego googlować. Jak coś, to sprawdzicie sami.
No nic w każdym razie mają być zamki. Chyba jednak gwarancja firmy, która je stawiała już dawno minęła, bo w większości zdążyły się rozsypać. Udaje mi się zauważyć jeden, a raczej jego mocno zrujnowane ruiny i drugi, zdecydowanie najbardziej okazały. Przynajmniej z daleka, bo z bliska to resztki, obstawione jakimś żelastwem, deskami, foliami i czym tylko jeszcze dusza zapragnie. Miało to chyba oznaczać remont, ale wyglądało, tak jakby ostatni robotnik pojawił się tam w czasach ostatniego Szacha.
Robotników może nie być, ale sprzedawcy biletów dosłownie wyrastają spod ziemi. Mają zadziwiającą zdolność do materializowania się nawet na największym zadupiu. Nawet jeśli nie znają angielskiego, to słowo „ticket” mają opanowane lepiej niż rodowici Anglicy.
Spotykam parkę sympatycznych Austriaków. Standardowa gadka, aż w końcu mówią, że gość w kasie chce ich oszukać.
- Jak to?
- W Lonely Planet jest napisane, że bilet kosztuje 0,5 USD, a on chce 2,5 USD
Uśmiecham się tylko i im tłumaczę, że o ile LP po Iranie jest dobry i wiarygodny, to niestety ceny biletów są zaniżone. 2,5 USD to całkiem normalna cena. Znaczy nienormalna, ale oficjalna.
Jakoś to przełykają, ale problem pojawia się, kiedy chcą zapłacić. Otóż gigantyczna ilość turystów w tym rejonie, nieprzekraczająca 5 dziennie, sprawia, że pan biletowy nie ma wydać z 500 000 riali. Po negocjacjach staje na tym, że wchodzą taniej.
Serio? To ja też nie mam zamiaru płacić pełnej stawki. Wciskam mu do ręki wszystkie drobne banknoty (czyli jakieś 80 000 riali), jakie mam.
- Discount – bardziej oznajmiam niż pytam.
- Eeeee…
- Discount – nie czekając na reakcję, zostawiam go w tyle i idę zobaczyć to, co szumnie nazywa się zamkiem.
Czy warto? Powiem tak – jak wejdziesz, to nie pożałujesz. Jak odpuścisz, to… też nie.
Zieleń. Mnóstwo zieleni. Zagajniki. Niewielkie lasy. W dodatku liściaste! Nie żadne twardolistne dziwadła – normalne drzewa liściaste! Pomyślisz – co w tym dziwnego? Niby nic. Ale po prawie 4 tygodniach podróży przez irański interior, gdzie normalnych roślin jest bardzo niewiele, to wydarzenie warte nawet odnotowania nawet na tablicy Facebooka.
Ten niewielki pas lądu między górami Elburs, a wybrzeżem Morza Kaspijskiego, to swoisty unikat na skalę całego kraju. Pogoda jest tu zupełnie inna, powietrze chłodniejsze, bardziej wilgotne, a padające deszcze nie są tu niczym niezwykłym. Jednym słowem klimat bardzo podobny do naszego więc i roślinność podobna. Nawet nie macie pojęcia, jaka to cholernie miła odmiana po miesiącu podróży przez pustynie!
Woda! Strumień! Las! Trawa!
To nic, że nie widzicie w tym nic niezwykłego – to mój blog i będę się tym jarał
Tymczasem z każdą kolejną godziną spędzoną w taksówce, skraca się mój trekking. Chcę dojechać do końca asfaltu, ale asfalt nie chce się skończyć. Jakoś nie możemy się porozumieć w tym zakresie. Zaskakuje tempo, w jakim budowniczy drogi posuwają się do przodu. Jeszcze rok, może 2, a trekkingi tą trasą odejdą w zapomnienie. Albo będzie je można odbywać autobusem.
Kierowca oznajmia mi, że już niedaleko. Już prawie, prawie. Kilka minut później wysadza mnie w pewnym bardzo pięknym miejscu, w którym spotkam pewnego baaaaaardzo wyjątkowego pasterza…