Karanaq: 1000-letnie miasto… z gliny

Ruszamy na przejażdżkę po najciekawszych miejscach leżących wokół Jazd. Pierwsze będzie Karanaq – bardzo stare miasto zbudowane z… gliny. Mówi się, że najstarsze budynki mają ponad 1000 lat! Czyli tak… gliniane chatki zbudowane w ubiegłym milenium dalej stoją, a na nowo budowane autostrady dostajemy ledwie kilka lat gwarancji… A zwiedzając miasto wejdę do „pieca krematoryjnego”… No prawie… ;)

Od granic Jazd trzeba pokonać jakieś 70 km. irańskim stylem jazdy. To taki, który sprawia, że zaczynasz modlić się nawet do Wisznu i Sziwy mimo, że niekoniecznie jesteś hinduistą. Po drodze trafiają się nam dwie kontrole drogowe. Na każdej jesteśmy proszeni o paszporty, co w Iranie zdarza się niezmiernie rzadko. Na każdej też nasi kierowcy (bo taksówki wzięliśmy dwie) żywiołowo dyskutują na jakieś bliżej nieokreślone tematy ze stróżami prawa. Ci chodzą wokół samochodów, zaglądają przez okno, zupełnie jakbyśmy byli małpkami w zoo. Dobrze, że nam bananów przez okna nie wkładają. Nagle pojawia się wielki problem – policjant stwierdza, że koleżanka ma niezapięte pasy. Pomijając już złośliwe pytanie, od kiedy to Irańczycy przestrzegają jakichkolwiek przepisów, to pasy jak najbardziej ma zapięte… Od nas nic nie chcą, ale kierowców maglują dość długo. Cholera wie o co im chodzi. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Wykazali się jednak „proturystyczną” postawą, bo łapówę chcieli nie od nas tylko od kierowców. Na Irańczyków to jednak można liczyć.

Słit focia w Karanaq musi być

Po mniej więcej godzinnej podróży wysiadamy na obrzeżach Karanaq. Mijamy kilka nowszych domostw, jedną panią piorącą ubrania w miejscowym kanale i dwóch panów którzy w pełnym słońcu kopią qanat – tradycyjny perski kanał nawadniający. Możliwość obserwowania na żywo tego, co do tej pory widziałem tylko w Muzeum Wody w Jazd, przenosi w czasie setki lat wstecz. Ruchliwe irańskie ulice zniknęły, wielkomiejski gwar ucichł, a wokół pustynia i nieliczni ludzie, których życie niewiele się różni od tego, które prowadzili ich przodkowie setki lat temu. Może tylko tym, że od czasu do czasu usłyszą coś na temat, jakiegoś dziwnego programu atomowego…

Idziemy za naszymi taksówkarzami, którzy w oka mgnieniu przeistoczyli się w miejscowych przewodników turystycznych. Mijamy kilka niewysokich domków, przechodzimy wąskim mostkiem, łączącym dwa brzegi miejscowego kanału i podążamy dalej wąskimi uliczkami, pełnymi pustynnego pyłu. Słońce porządnie przypieka, co w sumie nie jest niczym nowym, bo od 2-óch tygodni spędzonych w Iranie, nie widziałem na niebie ani jednej chmury. Po góra 10-cio minutowym spacerze stajemy na skraju skarpy, która łagodnie opada w dół doliny. Na jej zboczu, oświetlonym promieniami południowego słońca, ukazuje się 1000 – letnie opuszczone miasteczko. Dziesiątki glinianych domów, o kolorze pustynnego piasku, wyglądają, tak jakby ludzie dopiero co się z nich wyprowadzili.

Nie ma żadnej „trasy zwiedzania”, nie ma tu żadnych perełek, przed którymi staniesz i z mądrą miną będziesz czytać, kto i kiedy je zbudował, tylko po to żeby zaraz o tym zapomnieć. Nie ma też biletów i, co najważniejsze, nie ma turystów. W zwiedzaniu Karanaq chodzi o to żeby poczuć jego atmosferę, żeby na chwilę, oczami wyobraźni, przenieść się do czasów średniowiecznej Persji.

Przechadzam się między domkami, zaglądam do środka i wyobrażam sobie, jak wyglądało to miejsce setki lat temu, kiedy tętniło życiem… Tutaj, umorusane od stóp do głów, dzieciaki grają w jakąś tradycyjną grę, zaraz obok znajduje się miejscowy bazar, z którego dobiega gwar i aromatyczne zapachy sprzedawanych tam przypraw… cynamon, gałka muszkatołowa, szafran… O! A gość obok sprzedaje świeże orzechy pistacjowe! Niżej, w dolinie znajdują się pola uprawne – miejscowi rolnicy z trudem wydarli pustyni niewielkie fragmenty ziemi, które teraz pieczołowicie uprawiają… Zabawne, bo pomimo tego, że miasto jest od dawna opuszczone, to atmosfera tu panująca jest tak niezwykła, że mam wrażenie, że to wszystko działo się tu jeszcze kilka dni temu.

Minaret. Po środku Karanaq znajduje się niewielki, od dawna nieużywany minaret. Zawsze czułem, że moim powołaniem jest bycie muezinem. Skoro zatem jest taka możliwość, to wlezę na ten minaret i przymierzę się do takiej funkcji. Jak się później okaże, przejście tą „klatką schodową” będzie jednym z najciekawszych i najbardziej emocjonujących wydarzeń tego dnia. Pomyślisz: co za problem wejść na minaret? Niby to żaden problem. Niby, bo wejście wygląda tak:

Klatka schodowa minaretu…

Nie nie żartuję. Nie są to drzwiczki pieca krematoryjnego, tylko wylot klatki schodowej. W jej najszerszym miejscu. A jeśli dodamy do tego fakt, że mam prawie 2 metry długości, to z jej pokonania robi się zadanie z pogranicza science-fiction i misson impossible. Ale ok – challenge accepted. Wchodzę.

Jako, że „wrota” nie mają więcej niż 1 metr wysokości, a schody wewnątrz prowadzą ostro w górę, muszę wchodzić etapami. Najpierw wsadzam część ciała od głowy aż po tyłek, ustawiam równolegle do schodów, wyginając się jednocześnie w łuk (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi…), a potem dopiero, rękami podciągając się w górę schodów, wciągam nogi i całą resztę. Udało się. Etap pierwszy zaliczony, ale to jeszcze nie koniec atrakcji. Minaret, jak to minaret jest okrągły… W sytuacji, kiedy wysokość korytarza to ledwie kilkadziesiąt centymetrów, szerokość, nie przekracza pół metra, a ja mam 2 metry długości, owa okrągłość robi się nieco problematyczna. Z trudem, ale jakoś udaje mi się jednak doczołgać, do końca tej szerszej części. Tak, tak – to była szersza połowa minaretu. Dalej jest jeszcze ciaśniej.

Ale, że ja nie wejdę?! Ja nie dam rady?!

Wewnątrz minaretu

Ostatnie parę metrów jest tak ciasne, że wciągam się dosłownie leżąc na tych malutkich schodkach. Mnóstwo na nich pyłu, piachu i kurzu, ale być może dzięki temu nie widać, że są „oznaczone” przez szczury albo inne sympatyczne stworzonka. Bo na bank są. Na samej górze miejsca jest tak mało, że jedynie wystawiam głowę przez otwór, a reszta ciała jest zwinnie okręcona wokół klatki schodowej. Jak jakiś wąż wiszący na gałęzi. Widok piękny, panorama cudna, ale mnie jednak bardziej nurtuje pytanie, czy dam radę wrzucić wsteczny i normalnie się wyczołgać… Po kilku poprawkach i zadziwiającym uniknięciu zaklinowania nóg w jakiejś szczelinie, ponownie staję przed wejściem do owego pieca. Znaczy do klatki schodowej. Cały w piachu, cały w kurzu, ale gęba mi się śmieje. Mimo to muezinem zostanę może innym razem.

Na sam koniec schodzimy na dno doliny żeby zobaczyć panoramę całego Karanaq. Po drodze wcinamy granaty z dziko rosnących drzewek i garściami wsuwamy takie coś:

Pistacje

Pistacje

Jakieś pomysły, co to jest?

To pistacje – świeże pistacje. Nieprażone, niesolone, niedostępne w Polsce. A smakują doskonale. Miękka, lekko czerwona łupinka skrywa zielonkawy orzech o bardzo delikatnym smaku. Kompletnie innym i dużo lepszym niż te nasze paczkowane! A dookoła drzewek pistacjowych rozciągają się zaniedbane pola uprawne. Słoneczniki sprawiają wrażenie zasmuconych nieobecnością gospodarza…

Karanaq – widok z dna doliny

Karanaq – widok z dna doliny

W ogóle ja nie rozumiem tych, co twierdzą, że tylko ludzie potrafią odczuwać emocje. Co za bzdura jakaś. Przecież budynki też potrafią. Potrafią na przykład okazywać smutek:

Smutny dom

Po blisko dwóch godzinach spędzonych w tym 1000-letnim glinianycm miasteczku, wracamy do rzeczywistości, czyli do czekających kilkaset metrów dalej taksówek. Ruszamy w dalszą drogę: do Chak Chak, czyli świątyni ognia, w której zabrakło… ognia, w poszukiwaniu kebaba z wielbłąda i zwiedzać dość oryginalną budowlę – fabrykę kupy. Ale o tym następnym razem…

Wieże ciszy : Krwawy rytuał XX wieku
Chak Chak - świątynia ognia bez ognia