Gruzja: Trekking wzdłuż granicy z Czeczenią

Jest ranek. Noc była potwornie duszna i bezwietrzna, a powietrze tak ustane, jak syfiasta woda w kałuży. Zdejmuję z twarzy mokrą koszulkę, która miała mi w nocy zapewnić chociaż trochę przyjemnego chłodu. Średnio to wyszło, ale to już bez znaczenia. Pora na śniadanie.

Wioska Dartlo

Hmm… co by tu zjeść… Może ta konserwa rybna, którą kupiłem dzień wcześniej w Telavi? Pozornie niczym się nie różni od naszych. Pozornie, bo diabeł tkwi w szczególe. Zawsze sprawdzam daty przydatności produktów, które kupuję… ale nie puszek! I to był błąd, bo okazuje się, że konserwa, którą właśnie zamierzałem ze smakiem zjeść, jest przeterminowana! Stara puszka do tej pory wydawała mi się równie prawdopodobna, co słodka sól – więc chyba zacznę solić herbatę. Ryba ląduje w śmietniku, a ja muszę się zadowolić czymś innym. Chleb maczany w rozpuszczonym od upału smalcu też jest dobry. Tak sobie wmawiam.

Droga do Omalo

Pakujemy plecaki i ruszamy szukać transportu. Mamy nadzieję zabrać się jedną z ciężarówek, których, według przewodnika, jeździ tędy sporo. Czekamy. I czekamy… I czekamy… O! Coś jedzie! Jeszcze 100 metrów i będzie koło nas… a nie – skręciło. To może jeszcze poczekamy. Chyba mamy pecha, bo przez godzinę nie pojawia się ani jeden Kamaz, których miało tu być więcej niż muzułmanów we Francji. Jako,  że nie ma żadnej komunikacji publicznej łączącej Omalo z resztą Gruzji, zatrzymujemy przejeżdżające od czasu do czasu terenówki i pytamy o cenę. Kwoty, jakie podają są kosmiczne. Panowie, nie róbcie sobie jaj tylko pokażcie prawdziwą gruzińską chęć niesienia pomocy! Krótka narada – płacimy i jedziemy, czy jeszcze poczekamy i spróbujemy szczęścia? Decydujemy się na drugie rozwiązanie. Po godzinie pojawia się kolejne auto 4×4. Nic nowego – pytanie tylko co powie kierowca. Nie wierzymy własnym uszom. Ile? To naprawdę dobra cena. Ale na pewno za obu? Żeby się potem nie okazało, że od osoby… Pan Gruzin za podwózkę chce 100 lari, czyli po 50 od osoby (50 GEL czyli jakieś 80-90 PLN), ale… no właśnie – zawsze jest jakieś „ale”. Musimy jeszcze „coś” załatwić. Dość szybko to „coś” ewoluuje w blisko dwugodzinne jeżdżenie po wiosce i załatwianie różnych spraw. Z jednego miejsca zabieramy dodatkowego pasażera, z innego jakiś towar, w jeszcze kolejnym w bagażniku ląduje worek ziemniaków… poznajemy trochę autentycznego życia miejscowych. Wreszcie ruszamy!

Droga do Omalo – to ta pozioma linia…

Szybko przekonujemy się, dlaczego do Tuszetii nie da się dotrzeć żadnym „zwykłym” środkiem transportu. Żwirowa, pełna kolein droga prowadzi urwistymi zboczami okolicznych gór, przecina wodospady, zakręca o 180 stopni w miejscu, w którym nachylenie stoku przekracza 60 stopni. Pokonujemy kolejne zakosy, silnik ryczy, ciągnąc samochód pod górę. Patrzę przez okno – koła od przepaści dzieli może 50 cm… 40 cm… 30 cm… 40 cm… można powiedzieć, że sytuacja jest dynamiczna. Tak samo dynamicznie rośnie mi ciśnienie. Do tego trzęsie i rzuca na wszystkie strony – już wiem, jak się czuje galaretka ekspresowa Dr. Oetkera. Potężny motor, napęd 4×4 i doświadczony kierowca są niezbędne żeby pokonać tę trasę. Inaczej trasa pokona Ciebie. My jedziemy Toyotą Land Cruiser, której właściciel jechał tą drogą już wielokrotnie. Prowadzi pewną ręką, jest spokojny i opanowany – widać, że wie co robi. Mimo to emocje są nieprawdopodobne – świadomość, że najmniejszy błąd może skończyć się tragicznie robi swoje… I jeszcze te krzyże ku pamięci osób, którym dojechać się nie udało… Takie tam detale.

Gruzja, Tuszetia: w drodze do Omalo

Po czterech godzinach jazdy wreszcie wysiadamy. Jesteśmy w Tuszetii! Słońce praży niemiłosiernie, a brak wiatru i cienia, w którym można by odpocząć potęgują zmęczenie. To jednak nic, bo okolica jest przepiękna. Przypomina trochę Tatry Zachodnie, ale tu wszystko jest kilkakrotnie większe. Masywne, porośnięte soczyście zieloną trawą, wzgórza poprzecinane głębokimi dolinami, którymi z hukiem torują sobie drogę rwące górskie strumienie, przesłaniają majaczące na horyzoncie, ośnieżone szczyty kaukaskich pięciotysięczników.

Posiłkując się mało dokładną mapą ruszamy w stronę wioski Dartlo. Mało dokładną, czyli starą, radziecką sztabówką z lat 70 – jedyną dostępną mapą tego regionu. Ufamy jednak, że nasi sowieccy bracia nie byli złośliwi i coś co, na mapie jest ścieżką, nie okaże się nagle bystrą górską rzeką.

Przez całą drogę towarzyszą nam (i będą towarzyszyły później) oryginalne wieżyczki obserwacyjne. Budowano je w taki sposób, aby obserwator na jednej miał kontakt wzrokowy z obserwatorem na drugiej. Umożliwiało to szybkie ostrzeżenie zagrożonego terytorium przed zbliżającym się wrogiem. Fenomenem jest to, że budowle te wzniesiono bez użycia jakiejkolwiek zaprawy, a jedynym budulcem były płaskie jak deski i bardzo ostre łupki, które układano jeden na drugim. Przetrwały już setki lat i trwają dalej. Zupełnie, jak polscy politycy przy korycie.

Jest lipiec…

Tymczasem na przeciwległym brzegu strumienia wyłania się Dartlo. Składająca się z kilkudziesięciu chatek wioska, malowniczo położona na zboczu góry, sprawia wrażenie, jakby powoli się z niej zsuwała. Nasze przybycie wzbudza sensację. Dzieciaki spoglądają na nas z takim zainteresowaniem, z jakim ja obserwuję w ZOO bawiące się pawiany. My jednak zamiast świecić gołymi tyłkami, uzupełniamy tylko zapasy wody i, korzystając z tego, że do zachodu mamy jeszcze trochę czasu, ruszamy dalej. Chcemy pokonać jeszcze kilka kilometrów i zatrzymać się na nocleg w następnej osadzie – Chesho.

Mimo, że droga nie jest szczególnie uciążliwa, to kolejne metry dają nam się we znaki. Jesteśmy wykończeni i nie marzymy o niczym innym niż odpoczynek. Nogi włażą tam, gdzie Tic Tac’i stanowczo nie pasują. Zdjąć plecaki i usiąść ze świadomością, że dzisiaj już nigdzie nie idziemy – to jest to czego nam trzeba! Moje ramiona domagają się już rozwodu z cholernie niewygodnym plecakiem, ale na taką decyzję muszą jeszcze trochę poczekać. Nie ma zmiłuj.

Po około dwóch godzinach, zza zakrętu wyłaniają się pierwsze chatki. Zbawienie! Dotarliśmy! A może to tylko fatamorgana? Challenge accepted – idziemy to sprawdzić. Wioska jest za niedużym strumieniem, przez który prowadzi kładka. Wydawałoby się, że to oczywista droga więc dziarsko (no może nie do końca) ruszamy przed siebie. Ekhm… ale dlaczego ta ścieżka prowadzi wprost na czyjąś posesję? I dlaczego innej ścieżki nie ma? Nie wiem, jak na te pytania odpowiedzieli ankietowani w Familiadzie, ale nie miało to już większego znaczenia  - uśmiechnięta starsza pani otworzyła nam furtkę i zaprosiła na teren… a potem do domu. Chwila zdziwienia, zawahania; jesteśmy niesamowicie miło zaskoczeni. Mówimy „gamardzioba” (po gruzińsku „dzień dobry”) i wchodzimy. Na początku czujemy się nieco skrępowani, ale życzliwość, serdeczność i otwartość gospodarzy szybko to uczucie niweluje. Gospodyni przygotowuje pyszną kolację, na którą składają się specjały lokalnej kuchni – chaczapuri, czyli pyszny placek chlebowo- serowy i khinkali, czyli pierogi, w kształcie saszetek, nadziewane mięsem. Na koniec mąż częstuje nas czaczą – tradycyjną, domową, gruzińską wódką, pędzoną ze skórek po wytłoczonych winogronach, mającą nie mniej niż 50% mocy (osobiście uważam, że nazywanie tego napoju wódką jest profanacją).

Nasza gospodyni

Spędzamy razem jeszcze trochę czasu na rozmowie. W pewnym momencie gospodarze pytają nas o wynik wyborów prezydenckich w Polsce! Szok! To oni wiedzą?  Mieszkańcy małej, górskiej wioski, niemal odcięci od świata, pozbawieni telewizji, gazet i Internetu wiedzą, że w Polsce odbyły się wybory i są ciekawi ich rezultatu!

Następnego dnia rano nasza gospodyni przynosi nam pamiętnik, do którego wpisują się wszyscy turyści, którzy jakimś dziwnym trafem tu dotrą. Prosi żebyśmy zobaczyli inne wpisy, a na koniec sami zostawili coś od siebie. ”

- Zerknij, może Tobie uda się przeczytać co tu jest napisane – Krzysiek podaje mi książeczkę.

Słowo po słowie rozszyfrowuję napisany po polsku wpis, na koniec zerkam na nazwisko autora. Katarzyna Po… Pok… Pako… Pakosińska?! No nie chce być inaczej! Katarzyna Pakosińska – proszę, kto dotarł tu przed nami. Dodajemy do kolekcji kilka słów od siebie, dziękujemy za gościnę, żegnamy się  i ruszamy w dalszą drogę…

Widoczne wieżyczki obserwacyjne

Rwące potoki, imponujące doliny, a w oddali ośnieżone, skaliste szczyty. I.. zero turystów, brak zatorów na szlakach, a do tego poczucie nieprawdopodobnej przestrzeni – powiedzenie „oddychać pełną piersią” nabiera tu nowego znaczenia. Po całodniowym marszu w upalnym słońcu, które stopniowo pozbawia mnie skóry na szyi (filtr 25 okazuje się być niewystarczający), rozbijamy biwak na dużej polanie. Jest płasko więc istnieje szansa, że w nocy nic mi się w dupę nie będzie wbijać. No i to towarzystwo stada galopujących koni… Wieczorem przed zaśnięciem i rano po przebudzeniu  tętent ich kopyt jest po prostu czymś niesamowitym! Aż chciałoby się na jednego z nich wskoczyć i na oklep pognać przed siebie! Inna sprawa, że nigdy na koniu nie jeździłem więc to raczej koń by pognał ze mną na grzbiecie.

Rano jemy kolejny profesjonalny posiłek a’la chińska zupka robiona w Radomiu, modlimy się żeby nie dostać po tym sraczki, zwijamy obóz i ruszamy w dalszą trasę. W pewnym momencie, na pobliskim wzgórzu zauważam, kilka starych, wyglądających interesująco budynków. Moja nieposkromiona ciekawość, która z pewnością kiedyś mnie zgubi, każe mi iść i przyjrzeć się im z bliska…

Nawet z bliska wyglądają na całkowicie opuszczone więc jakie jest moje zaskoczenie, kiedy przed jednym z domków zauważam leżącego na trawie mężczyznę w zielonej koszulce! Nie znam gościa, ale kultura musi być więc mówię „gamardzioba” i odchodzę parę metrów na bok, szukając ciekawego ujęcia do zdjęcia. Minęła może minuta, a kątem oka widzę, że w moją stronę idzie w pełni umundurowany żołnierz z bardzo konkretnym karabinem na ramieniu…

- Zdrastwujtie, pa ruskij, panimajetie?

- Zdrastwujtie, ciut, ciut.

- Pasporty pażałsta.

„Ciut, ciut” to uniwersalna odpowiedź na pytanie, czy mówimy po rosyjsku. Oznacza mnie więcej tyle co „mów, ale na własną odpowiedzialność, bo zastrzegamy sobie prawo do niezrozumienia niczego”.  Wojskowy jest kulturalny, sympatyczny, podaje rękę na przywitanie. Ani trochę nie czuję, że to poważna, oficjalna kontrola. Miło jestem zaskoczony, że nie próbuje zgrywać wielkiego „Pana Władzy” i pokazywać co to nie on. Rozmawiamy jeszcze chwilę, odpowiadamy na kilka pytań, żołnierz przez krótkofalówkę daje o nas znać kolejnym patrolom i żegnamy się. Od tego dnia, wielokrotnie spotykamy gruzińskich pograniczników – w końcu po drugiej stronie grani jest już Czeczenia.

Ledwo ruszyliśmy w dalszą drogę, a słyszymy, że woła nas grupa mężczyzn obozująca kilkadziesiąt metrów od ścieżki. Sprawiają dziwne wrażenie… Podchodzimy i od razu moją uwagę zwracają leżące koło namiotów strzelby. Nasi nowi „znajomi” wyglądają, jak grupka oprychów. Pytają jak się nazywamy, gdzie idziemy i są nami jakoś dziwnie mocno zainteresowani. Niby nic, ale jakieś to wszystko podejrzane…Mam wrażenie, że patrzą na nas tak, jak Urząd Skarbowy na przedsiębiorcę – wydymać i okraść. W tym wypadku raczej chodzi o to drugie.

Uśmiechamy się, kontynuujemy rozmowę tylko dlatego, że obaj mamy wrażenie, że nie pozwolą nam tak po prostu odejść. Raz jeszcze zerkam na strzelby i pasące się w pobliżu konie… Zupełnie mimochodem wspominamy o spotkanych przed chwilą żołnierzach. Mina tego, który z nami rozmawia nico jakby rzednie. Już nie jest taki pewny siebie, uśmiech z nonszalanckiego zmienia się w wymuszony. Ich zainteresowanie nami i chęć „rozmowy” zdecydowanie spada. Kilka żartów sprawiających wrażenie wymuszonych i żegnamy się.

Być może faktycznie byli ciekawi turystów z daleka… Ja jednak odniosłem wrażenie, że było to dość fałszywe zainteresowanie, bo w gruncie rzeczy ciekawi byli naszych pieniędzy…

Teoretycznie na marsz tą trasą potrzebne jest zezwolenie. W praktyce jednak bez problemu można je zdobyć w wiosce położonej na trasie – Girewi – gdzie znajduje się główna baza pograniczników. Żołnierze robią na nas niesamowicie pozytywne wrażenie. Są otwarci, życzliwi, pomocni i ani trochę wyniośli. Legitymują nas, ale nie są podejrzliwi i nie patrzą na nas, jak na potencjalnych czeczeńskich terrorystów. Zanim docieramy do „komandira”, który wypisze nam odpowiedni „propusk” (pozwolenie) zostajemy zaproszeni na herbatę przez sympatyczną starszą panią.

Jako, że jesteśmy w tej chwili atrakcją turystyczną zaczynają się schodzić zaciekawieni żołnierze. Rozsiadają się dookoła, wyciągają na trawie i cały czas pokazują żebyśmy sobie nie przeszkadzali, że im się nie spieszy, że pozwolenie może poczekać.

- Dużo turystów z „Polszy”.  - staramy się jakoś nawiązać rozmowę.

- A wy iz Polszy? – pada w odpowiedzi.

- Tak.

Na twarzy mundurowego pojawia się najszerszy i najszczerszy chyba uśmiech, jaki w życiu widziałem.

-NASI! – oznajmia donośnym głosem

Tego, jak miło mi się wtedy zrobiło nawet nie sposób opisać. Tego trzeba doświadczyć. Dla takich właśnie momentów się podróżuje. Nie po to żeby zaliczać kolejne top-atrakcje, nie po to żeby walić dziesiątki słit foci na fejsa, ale właśnie po to, żeby poznawać takich ludzi! Poczułem się, jak długo wyczekiwany gość, który w końcu dotarł.

Dziękujemy starszej pani za gościnę i w towarzystwie pograniczników udajemy się do dowódcy. Potężnie zbudowany człowiek jest bardzo poważny. Nie żartuje, nie uśmiecha się, prosi o paszporty i bez wahania wypisuje nam potrzebne pozwolenie. Nawet nie pyta, czemu nie mieliśmy wcześniej. Żadnych problemów, żadnego sugerowania, że powinniśmy wręczyć „dowód wdzięczności”. Nic. Wypisuje i już. Później będziemy o nie wielokrotnie pytani.

W pewnym momencie na pobliskim zboczu zauważamy (kolejne) stado owiec. Jak są owce to jest i pies. Jak jest pies i jest pasterz to ten pierwszy jest niegroźny. Gorzej jeśli nie ma na horyzoncie tego drugiego. I tak było tym razem. Zwierz chwilę się waha, ale zaraz puszcza się biegiem w nasza stronę. Wielki, kudłaty stwór rośnie w oczach. Robi nam się gorąco (i wcale nie od temperatury), ale zachowujemy spokój – to najmądrzejsze co można zrobić. Idę drugi, a za mną pies. Szczeka i warczy. Sądząc po głośności od mojego tyłka dzieli go metr… 0,8 metra… 0,5 metra… Niby, jak pies szczeka to nie zaatakuje… no ale pewności nigdy nie ma… Pies jest coraz bliżej, a ja zaczynam zastanawiać się na ile bolesne są psie kły wbijające się w tyłek. Ale zaraz. Jest pasterz! Donośnym głosem woła psa, a ten w miejscu się odwraca się i biegnie do swojego pana. Uffff… tyłek uratowany. Wieczorem będę mógł usiąść do kolacji.

Takie sytuacje nie należą do rzadkich więc dobrze jest mieć przy sobie nóż i gaz pieprzowy. Gwarancji przeżycia nie dają, ale znacząco zwiększają prawdopodobieństwo.

Chcemy dzisiaj dość pod przełęcz Atsunta (3430m.n.p.m.), której pokonanie będzie najtrudniejszym i kulminacyjnym momentem naszej wyprawy. Późnym popołudniem zbliżamy się do celu. Zanim jednak rozbijemy obozowisko musimy sforsować rwący, lodowaty potok, którego dno pełne jest ostrych jak brzytwa kamieni. O tym miejscu czytaliśmy na forach jeszcze przed wyjazdem, ostrzegali nas również ludzie spotkani po drodze. Miejsce, w którym należy się przeprawić oznaczone jest wydrapanym na kamieniu napisem  EXIT. Wygląda tak, jakby ktoś złośliwie wybrał najtrudniejszy odcinek rzeki, ale… nic bardziej mylnego! Ruszamy na rekonesans kilkadziesiąt metrów w górę strumienia i tyle samo w dół. Wnioski są miażdżące – ta spieniona kipiel wskazywana przez strzałkę, to chyba jedyne miejsce w ogóle możliwe do sforsowania.

Ruszam jako pierwszy. Zdejmuję buty i zdecydowanym ruchem przerzucam je na druga stronę. Przede mną kilka metrów mętnej, spienionej, lodowatej wody. Wchodzę. Jej temperatura jest tak niska, że momentalnie zaczynają mnie boleć nogi. Stawiam ostrożnie kolejne kroki. Czuję pod nogami ostre kamienie. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na żaden niekontrolowany ruch. Nurt jest tak silny, że żeby mu się przeciwstawić pochylam się w jego stronę. Kolejne kilka kroków… Już minąłem połowę… Nagle czuję, że zaczynam tracić równowagę. Pierwsza myśl – aparat! Druga myśl – „o kurwa!” Odpinam od paska cały futerał i przerzucam na brzeg. Jeszcze chwila chwiania się i…stoję. Robię jeszcze dwa kroki i…. udało się! Jestem na drugim brzegu!

W tym miejscu przekraczamy strumień…

Teraz Krzysiek. Traci równowagę, silny nurt zmusza go do zrobienia kilku niekontrolowanych ruchów. Na szczęście kończy się na pokaleczonych stopach. Na szczęście woda utleniona i opatrunki potrafią zdziałać cuda. Robi się późno, temperatura spada, słońce powoli chowa się za otaczającymi nas górami. Pora szukać miejsca na biwak. Tak… łatwo powiedzieć. Wszędzie albo chaszcze, albo dziury, albo zbyt stromo. Albo wszystko to na raz. W końcu rozbijamy się na pochyłej polanie, a żeby dotrzeć do strumienia musimy zejść z kilkumetrowej, bardzo stromej skarpy. Mimo, że nie jest to nieodpowiednie miejsce na namiot, to okazuje się być jedynym możliwym… Kładziemy się spać, żeby następnego dnia ruszyć prosto w stronę przełęczy!

Stare radzieckie mapy są na tyle mało precyzyjne, że nie mamy pewności, która przełęcz jest tą, której szukamy. Ale zaraz… wieczorem widzieliśmy psa pasterskiego! To znaczy, że w pobliżu musi być też pasterz! Kto nam lepiej wskaże właściwą drogę, niż człowiek, który w tych górach spędził większość swojego życia?

Ścieżka powoli wspina się trawiastym zboczem. Podchodzimy do namiotu i witamy się  z wylegującym się przed nim człowiekiem. Mężczyzna nie jest zbyt rozmowny, ale pokazuje nam drogę i idzie z nami. Zdążył już wyprowadzić owce w górę, na pastwisko. Pilnuje ich pies, który, jeśli nie jest pilnowany przez swojego właściciela to… wiadomo. Nasza kondycja nie jest zła, ale i tak blado wypadamy w porównaniu z naszym chwilowym przewodnikiem. On „spacerkiem” zasuwa pod górę, a my z wywieszonymi językami, ciężko dysząc staramy się nie zostać zbytnio z tyłu.

Po godzinie mijamy stado, przechodzimy obok podejrzliwie patrzącego na nas psa, żegnamy się z pasterzem, uzupełniamy jeszcze zapasy wody pitnej, bo przez następne kilka godzin nie będzie takiej możliwości (!) i ruszamy mozolnie pod górę. Mozolnie, bo całe góry zbudowane są z luźno leżących i ostrych, jak brzytwa łupków (raj dla istot typu emo – można się ciąć nimi do woli). Robię jeden krok do przodu i jednocześnie osuwam się ćwierć kroku do tyłu. Do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu… To wyjątkowo irytujące, a w dodatku sprawia, że tracimy dużo sił. Eeee…zaraz…co to ma być?!

Przełęcz Atsunta

Przed samą przełęczą trafiamy na przeszkodę – drogę pokrywa jęzor mokrego rozpuszczającego się śniegu! Jeden nieuważny krok i wylądujemy kilkaset metrów niżej prawdopodobnie w kałuży własnej krwi (biorąc pod uwagę jak ostre są kamienie). Idę pierwszy. Z duszą na ramieniu oczywiście. Asekuracyjnie używam noża – wbijam go głęboko w śnieg żeby w razie czego mieć się czego łapać. Krok po kroku posuwam się do przodu. Każde pół metra wymaga wydłubania w śniegu czegoś na kształt stopnia, o co mógłbym oprzeć nogę. W połowie zerkam w dół. To głupi pomysł, bo ten widok nie sprawia, że czuję się pewnie… Po kilku minutach jęzor zlodowaciałego śniegu mam już za sobą. Nawet nie wiem, ile czasu zajęło mi pokonanie tych kilku metrów. Widok tego co było pode mną skutecznie zakrzywiał czasoprzestrzeń.

W końcu osiągamy przełęcz. Tutaj kończy się Tuszetia, a zaczyna Chewsuretia.  Krótka przerwa, czas na zdjęcia i, jako że wieje niemiłosiernie, rozpoczynamy schodzenie. Nie wygląda to dobrze. Powiedziałbym nawet, że wygląda to do dupy. Zerkam w dół i nagle przypominam sobie, że muszę wracać, bo nie wyłączyłem żelazka. Nachylenie z drugiej strony jest dużo większe i zalega znacznie więcej śniegu. Przypominam sobie, że wśród przygotowań do wyjazdu zabrakło punktu „napisać testament”.

No trudno – jakoś będą sobie musieli poradzić. Krok po kroku, z sercem na ramieniu, pokonuję kolejne groźne miejsca. Przełęcz nie jest na tyle trudna żeby potrzebny był cały sprzęt wspinaczkowy, ale rakami lub chociaż dobrymi butami z twardą podeszwą bym nie pogardził. W pewnym momencie moim jedynym punktem zaczepienia jest 10 cm. buta wbite w pionową ścianę śniegu. Serce wali mi jak szalone. Nie patrz w dół, nie patrz w dół, skup się na kolejnym kroku. Zdrowaś Marjo łaski pełna… Jednak spojrzałem…o k…urczę! Jakie piękne widoki! Fajnie gdyby nie były moimi ostatnimi…

Szczęśliwie jakimś cudem przeprawiam się przez ostatni zalegający śnieg. Ufff… teraz będzie już „z górki”. Dosłownie i w przenośni. Po mniej więcej godzinie, docieramy na rozległą trawiastą polanę i… spotykamy byka z „rodziną”! Nieswojo jakoś…

 

- Przecież nie masz nic czerwonego. – żartuje Krzysiek.

Ekhm… jakby to powiedzieć… karimata… Decyzja o przewinięciu karimaty z groźnej czerwonej strony na bezpieczniejszą żółtą zapada szybciej niż decyzja o nakręceniu kolejnego odcinka „M jak miłość”. Duuuuużym skosem, zbaczając ze ścieżki omijam zwierzęta. Krzysiek decyduje się iść dróżką, dość blisko byka. Po jaką cholerę? Nie mam pojęcia. Może „spacer koło byka” to jakiś nowy sport ekstremalny. Ten obserwuje go i zaczyna w charakterystyczny sposób przebierać kopytem… Na szczęście na tym się kończy i zwierz nie decyduje się na atak.

Kolejne kilometry to marsz rozległą trawiastą granią, przypominającą bieszczadzkie połoniny. Widoki są cudne – łagodne, porośnięte kwiatami stoki, niewielkie strumienie, idealne do uzupełniania zapasów wody i niewielka, wijąca się przed nami, aż po horyzont, ścieżka  Co jakiś czas zerkamy za siebie i spoglądamy na chowającą się w cieniu, stromą przełęcz, którą niedawno pokonaliśmy. Robi piorunujące wrażenie!

Po drugiej stronie przełęczy

W pewnym momencie w dole, za wzniesieniem wyłania się… kilka pomarańczowych namiotów! Następuje spojrzenie typu „what the fuck” i taka sama mina. Po kilku dniach obcowania tylko z mieszkańcami przydrożnych wiosek, pogranicznikami i pasterzami spotykamy turystów! .

Jak się okazuje, to spora grupa Duńczyków, która zamierza pokonać naszą trasę w przeciwnym kierunku. Niesamowicie miło spotkać w końcu kogoś kto dobrze mówi po angielsku i móc swobodnie porozmawiać. Ich przewodnik był w Gruzji już kilkanaście razy. Konsultujemy z nim nasze dalsze plany, a w między czasie zostajemy poczęstowani kawą… po kilku dniach picia niemal wyłącznie wody ze strumieni smakuje rewelacyjnie!

- A wiecie, dlaczego Gruzini tak lubią Polaków? Bo Polacy też ni lubią Ruskich. – żartuje któryś z Duńczyków.

Miło się gada, fajnie się dowcipkuje, ale czas leci, słońce chowa się powoli za pobliską granią, a my chcemy jeszcze tego dnia zejść do doliny i dopiero tam rozbić namiot. Dziękujemy za miłe przyjęcie i ruszamy dalej. Schodzimy stromym zboczem. Towarzyszy nam łoskot płynącego w dole potoku. Już niedaleko, jeszcze tylko trochę, ale… zaczyna robić się ciemno… jesteśmy „na styk”. Może się uda znaleźć miejsce na biwak przed zapadnięciem zmroku. A może nie.

Docieramy do pokonywanej czasem przez terenówki trasy i okazuje się, że nic z tego. Droga biegnie między strumieniem, a górskim zboczem; nie ma gdzie się rozbić. Kontynuujemy marsz przy świetle latarek, a ja w pewnym momencie zauważam daleko przed nami światełko. Łamiemy znaną zasadę „tylko nie idź w stronę światła” i postanawiamy zaryzykować. To musi oznaczać obecność ludzi! Decydujemy się dotrzeć do tego miejsca. Zajmuje nam to jeszcze dobrą godzinę.

Nasi nowi znajomi

Światło pochodzi z malutkiej chatki, której gospodarze, jako jedyni we wsi, jeszcze nie spali. Witamy się i pytamy o możliwość rozstawienia namiotu. Porozumiewamy się na migi, bo ludzie ci nie znają nawet słowa po rosyjsku. Wskazują nam miejsce na obozowisko. Kolega bierze się za rozbijanie namiotu, a ja idę za, może 10-cio letnim, synkiem gospodyni. Pokazuje mi skąd brać wodę pitną. Uśmiecham się, dziękuję, napełniam butelki i wracam do namiotu. Dookoła jest całkowicie ciemno, a my siadamy przed wejściem i przy świetle małej kuchenki gazowej jemy kolację – chleb i słony ser, które przynieśli nam życzliwi gospodarze. Dawno nic mi tak nie smakowało!

Shatili – koniec marszu

Ostatni dzień to kilka godzin marszu, mało ciekawą, szutrową drogą. Docieramy do Shatili. Stąd zamierzamy autostopem zjechać z gór do Mtschety – dawnej stolicy Gruzji. Mamy wyjątkowe szczęście, bo czekamy tylko godzinę. A z opowieści wiemy, że równie dobrze mogło to być 1,5 dnia, bo droga ta, do uczęszczanych nie należy. Jesteśmy szczęśliwi. Za nami blisko 50 kilometrów marszu! Podróż terenowym Mitsubishi trwa prawie 4h, a droga jest nie mniej emocjonująca niż ta do Omalo. Miłym zaskoczeniem jest, że wszyscy pasażerowie, lepiej lub gorzej mówią po angielsku. I w tak miłej atmosferze docieramy do wspomnianej Mtschety, gdzie zaczyna się kolejny etap naszej podróży po Gruzji…

Tbilisi: Pierwsze spotkanie gruzińskiego stopnia
Mtscheta - Kiedyś stolica... a dzisiaj?