Iran: Jazda do Jazd!

Albo do Jazdu? Nie mam pojęcia, czy to się odmienia. Załóżmy, że nie. Po 4 dniach spędzonych w Isfahanie postanawiam ruszyć na dalszy podbój Iranu. Kurde, ale to groźnie zabrzmiało… Jeszcze mi ajatollah serwer zablokuje, czy coś… No dobra – postanawiam odwiedzić kolejną irańską perełkę, czyli, położone na środku pustyni miasto Jazd. No to jazda do Jazdu!

Miasto Jazd (Yazd)

Od Ahmada, u którego mieszkam, wyruszam wcześnie rano. Wcześniej jeszcze wymieniłem się kontaktami z kolejnymi Polakami (!), którzy tam dotarli, bo pojawiły nam się pewne wspólne plany na przyszłość… Nie poprosiłem Ahmada o rezerwację biletu na autobus. Bo i po co? Przecież kurs jest dosłownie co godzinę więc jakieś miejsce na pewno się znajdzie. Tak mi się przynajmniej wydawało…

Dziarskim krokiem, z równie dziarsko obciążającym mój grzbiet plecakiem, podchodzę do kasy.

- Salam alejkum! – nie ma to jak błysnąć swoim perskim mówiąc w tym języku dzień dobry, a raczej „witaj przyjacielu”, bo to właśnie owo zawołanie oznacza – One ticket to Yazd, please.

- Ok, na 17:00. Może być?

Facet w okienku ewidentnie mnie nie zrozumiał. Jest 8 rano, a on mi wyskakuje z 17?! Przecież kurs jest co godzinę! No nic – na pewno się pomylił i zaraz wszystko się wyjaśni.

- No, no. For 9:00

- Bus full.

- Ok, 10:00.

- Bus full.

- … 11:00?

- Bus full. 12, 13, 14, 15, 16 – bus full.

Emocje, jakie wtedy mną zawładnęły można porównać chyba tylko do sytuacji, kiedy będąc daleko od domu przypomnisz sobie nagle, że nie wyłączyłeś/aś żelazka…

- Naprawdę nic?! Nawet 1 bilet? Jeden malutki bilecik, na jedno malutkie miejsce..?

- Przykro mi… bus full.

Gdybym miał tego fulla, to jakoś bym to ścierpiał. Oczywiście Mocnego Fulla od Fredka Kiepskiego. Ale nic z tego. Nie mam i jest kiepsko.

- Ok, biorę ten na 17…

Zapłaciłem całe 8 zł i poszedłem do poczekalni zastanowić się, co zrobić z całym dniem. Głupio tak siedzieć na tyłku, a jeszcze głupiej gonić po słońcu z wielkim plecakiem… Siedzę nad tym przewodnikiem, myślę. I myślę. I kombinuję… bardzo intensywnie… Już się coś klaruje, już prawie mam… już prawie obaliłem teorię względności Einsteina, kiedy nagle:

- Mister! Mister! You want to go to Yazd now?!

Co?! Ale co się dzieje?! Mamo ja nie chcę do szkoły… Co? Aaa… naprzeciwko mnie stoi zaaferowany facet, który 30 minut temu sprzedał mi bilet na godzinę 17:00.

- Pewnie, że chcę!

- Chodź!

Lecę, pędzę za nim do kasy. Tempo takie, że wyprzedziłbym startującego Jumbo Jeta. Mój wybawiciel szybko znajduje się z powrotem za ladą.

- Zwolniło się jedno miejsce, autobus już odjeżdża! Tylko… będzie pan musiał dopłacić… bo to autobus VIP…

Przygotowałem się psychicznie na kwotę liczoną w dolarach, uwzględniającą opłatę manipulacyjną sprzedawcy. Przygotowałem się mentalnie na długie i ciężkie negocjacje.

- Ile?

- 4 zł…

Ekhm… chyba się skuszę :D

To jest w ogóle cudowne. Gość, który nic z tego nie ma, który teoretycznie powinien mieć mnie i mój bilet tam, gdzie tic tac’i nie pasują, mało tego, że pamięta o mnie, to jeszcze zadaje sobie trud odnalezienia mnie w poczekalni (która wcale taka mała nie jest) tylko po to żebym nie stracił całego dnia i pojechał do tego cholernego Jazd. I jak tu nie lubić Irańczyków? :D

Tsss… otworzyły się drzwi klimatyzowanego autobusu. Prosto w twarz uderzyło mnie powietrze o bardzo przyjemnej temperaturze. We wrześniu w Iranie temperatura wynosi około 30 stopni (w środkowej części kraju). Dla mnie bomba. Chociaż może to nie jest najbardziej fortunne słowo. Tym razem w ogóle nie zastanawiam się, nad wyborem miejsca na nocleg. Dzień wcześniej dostałem smsa od moich sympatycznych znajomych spod Damavandu, że znaleźli fajny i tani hostel. Nazywa się Kohan cośtam i mam śmiało wpadać. Spoko.

Faktycznie wygląda spoko. Ładny, estetyczny budynek, w środku czysto, ma swój własny dziedziniec z mega fajnymi ławami, sadzawką i mnóstwem zieleni. Komary na szczęście nie zostały przez projektanta przewidziane. Ceny też bardzo dobre (ale nie pamiętam dokładnie jakie:P), śniadanie wliczone w cenę. Żyć nie umierać! Biorę wieloosobowe dormitorium. Łóżek jest chyba z 15 z czego 11 zajęte przez moich znajomych. Taka sytuacja!

Młody chłopak bierze klucze, prowadzi mnie najpierw przez dziedziniec, a potem wąską klatką schodową do mojego, czy raczej naszego, pokoju. Drzwi są tak niskie, że przechodząc muszę się schylić – jeśli tego nie zrobię, to któryś z moich 192 centymetrów z pewnością przywali we framugę. Dormitorium sprawia wrażenie dość czystego, choć jednocześnie chaotycznego i z całą pewnością nie najlepszego jakie w życiu widziałem. Ale to detal – ważne, że tanio. Zajmuję jedno z wolnych łóżek, rzucam obok plecak i ruszam na miasto. Całkowicie nieświadomy tego, że czeka na mnie mała niespodzianka. Bardzo mała niespodzianka. Wiele bardzo małych niespodzianek…

Jazd jest zdecydowanie miastem ciekawym i jedynym w swoim rodzaju. Ale nie o mieście teraz. O nim potem, a teraz istotne jest to, że po kilku godzinach zwiedzania, całkiem przypadkiem na głównej ulicy natknąłem się na… moich znajomych. Bo przecież Iran jest taki mały.

- I jak? Nocujesz w Kohan?

- Pewnie! Wygląda bardzo przyjemnie, całkiem czysto i…

- … i jest jeszcze niespodzianka, o której dowiedzieliśmy się dzisiaj rano, patrz! – dokończył za mnie Paweł.

I niemal wszyscy, jeden po drugim, jedna po drugiej, pokazują pogryzione ręce. Po kilka bąbli na jednej. To na pewno nie komary, bo ślady są za wielkie. No chyba, że komary piły dużo mleka i też są wielkie.

Nadzieja umiera ostatnia więc próbuję sam siebie przekonać, że mnie czeka inny los. W końcu moje łóżko jest trochę osłonięte taką małą ścianką… może tam nie przelazły, może ich tam nie ma… może Urząd Skarbowy jest uczciwy… Chociaż to ostatnie chyba jednak jest bardziej prawdopodobne.

Wieczorem, przed samym położeniem się do łóżka, dla świętego spokoju, postanawiam upewnić się, że nic po nim nie łazi. Nie chcę zaglądać pod spód, ani w zakamarki, w sumie, to wolałbym nic nie zobaczyć – mieść święty spokój i iść spać. Sprawdzę tak tylko trochę, tak żeby nic nie znaleźć, tylko tu na środku pod kołdrą. Podnoszę kołdrę, a tam

Przytul mnie… śpimy dzisiaj razem…

Chciałbym mieć takie szczęście w lotka. Do cholery – w lotka, a nie w robaka! A tak chciałem nic nie znaleźć… Zmęczenie minęło mi momentalnie. Nie wiem, co to do cholery, jest, bo biegłym robakologiem nie jestem, ale nie zamierzam z tym spać, a już na pewno nie zamierzam za to płacić!

Paweł poświecił telefonem, zrobiłem zdjęcie i tak jak stałem, w krótkich spodenkach, mocno poirytowany poszedłem do recepcji. A tam chłopak w wieku może 20 lat, który po angielsku mówi niewiele lepiej niż ja po persku…

- Jest problem. W moim łóżku są robaki. Mam zdjęcie.

- Mogę zobaczyć?

Pokazuję mu aparat; wcześniej przybliżyłem robaczka, tak żeby zajmował cały wyświetlacz. Ot tak, żeby nie miał chłopak wątpliwości. A on patrzy i patrzy na ten monitorek… Patrzy i się uśmiecha… Nie jest to jednak uśmiech olewczy, mówiący „mam cię w dupie”, tylko raczej świadczący o zrozumieniu problemu mimo, że sytuacja sama w sobie jest na tyle absurdalna, że aż zabawna. A najgłupsze jest to, że… ja też się zaczynam uśmiechać :D Irańczyk dalej gapi się na tę fotkę i ewidentnie nie ma pomysłu co zrobić…

- Ok, i co z tym zrobimy? – próbuję mu lekko dać do zrozumienia, że jest prawie północ, a ja oczekuję jakiegoś rozwiązania, bo chcę iść spać.

- Mogę zobaczyć pokój?

- Pewnie.

Wróciliśmy do pokoju, a tymczasem mój mały, wielonożny przyjaciel gdzieś zniknął. Fuck, czemu nie wpadłem na to żeby go czymś przykryć… Ale zaraz! Na ścianie jest następny! Uff… mam biegający dowód na to, że to zdjęcie było autentyczne. Chłopak z recepcji poświecił na niego małą latarką, pokiwał ze zrozumieniem głową i… zabrał się do szukania innych, nieproszonych gości. On szuka, a ja stoję i czekam. Wszyscy czekamy, bo moi znajomi też są zainteresowani rozwojem sprawy :D A Irańczyk dalej szuka – 5 minut… 10 minut… i szuka dalej. Na zegarze już prawie północ, a on nie zamierza zakończyć tej swojej akcji poszukiwawczej. Może pora go uświadomić?

- Nieważne ile ich jest. Widziałeś zdjęcie, widziałeś na ścianie, ja nie zamierzam spać nawet z jednym…

- Oczywiście, oczywiście. – patrzy na mnie, uśmiecha się i… stoi dalej, jak kołek; ewidentnie nie ma żadnego pomysłu co zrobić.

Kurde, czy to naprawdę jest takie skomplikowane?

- Może jakiś inny pokój dostanę?

- Hotel full.

Czyli to naprawdę jest skomplikowane. Zupełnie, jak fabuła Mody na sukces. Wtedy przypomniały mi się te wielkie ławy stojące na dziedzińcu…

- Dobra. To ja biorę śpiwór i idę spać na dwór.

- Ok, ok, oczywiście! – chłopakowi ewidentnie ulżyło, że znalazłem rozwiązanie za niego.

- Ale jest jeszcze jedna sprawa – nie zamierzam płacić za nocleg na ławie.

Chłopakowi znowu ulżyło – widocznie spodziewał się, że znalazłem jakiś większy problem. Może skorpiona pod poduszką?

- No money, no money, no problem, no money! Free!

Ok, to umowa stoi!

Moje „łóżko” do szczególnie wygodnych nie należało, ale za to nic mnie nie pogryzło. A, że w cenę, której nie będę musiał zapłacić jest wliczone pyszne śniadanie, którego absolutnie nie tracę to tym lepiej dal mnie! :D Jak się okazuje na robakach też można zarobić :D

Ali Quapapouou vs Grzegorz Brzęczyszczykiewicz
Jazd - święte miasto zaratustrian