Jedziemy busikiem z Siewierobajkalska do Niżneangarska. Po nieudanej próbie zaokrętowania się na wodolot w stronę Irkucka (czytaj więcej), zamiast czekać 4 dni na kolejny kurs, w wątpliwej urody mieścinie, postanowiliśmy przerzucić się bardziej na północ. Raz, że to pierwszy przystanek wodolotu, a dwa, że na mapie było zaznaczone lotnisko. Czyli wydawałoby się, że to większe miasto… „Wydawałoby” okaże się bardzo trafnym słowem.
Busik powoli zbliża się do Niżneangarska. Pokonuje kolejne zakręty wąskiej drogi okalającej Bajkał od północy, podskakuje na wielkich wybojach i wpada w jeszcze większe dziury. Może to te nadbajkalskie góry i doliny? Pasy ruchu i linie kierowca traktuje bardzo umownie. A raczej traktowałby gdyby takowe istniały. Z głośników lecą swojskie kawałki, umilające nam podróż – ten typ muzyki, jeszcze w pociągu ochrzciliśmy dumnym imieniem „rusko polo”.
Po około 20 minutach pojawiają się pierwsze zabudowania. Szału nie ma.To niewielkie drewniane budynki, których czas zdecydowanie nie oszczędzał. Kilkaset metrów dalej błyszczy się, niedbale przymocowane do muru, swojskie logo „Coca-Cola”. Sądząc po jakości zabudowań, do centrum jeszcze daleko. W końcu Siewierobajkalsk był murowany, a to miasto ma być większe…
- To tutaj. Centrum. Możecie wysiadać. – rzucił w naszą stronę sympatyczny kierowca z piwnym brzuchem (a trzeba przyznać, że piwa Rosjanie mają dobre).
Ale… jak to? Tutaj? To jest centrum miasta z lotniskiem? Te kilkanaście drewnianych budynków? Patrzymy na kierowcę z niedowierzaniem. Trochę, jak na głupka. Trochę tak, jakby właśnie powiedział, że jest Dodą. On na nas podobnie. Dalej się upiera, że to już centrum. Dalej mu nie dowierzamy, ale skoro tak mówi… wysiadamy. Busik oddala się, zostawiając za sobą szarą chmurę spalin. Ach te normy emisji spalin. Unia Europejska zdecydowanie powinna wyrazić „głębokie zaniepokojenie” takim stanem rzeczy.
Centrum, jak cholera. Nie ma co. Normalnie zaczęlibyśmy od zapytania jakiegoś przechodnia o nocleg, ale jest jeden problem. Nie ma żadnego przechodnia. Słownie: żadnego. W centrum miasta, nie ma żywej duszy. Taaaa… to żeśmy dojechali do większego miasta… Przychodzą mi do głowy tradycyjne polskie słowa. Szczególnie jedno – baaaardzo polskie.
Na szczęście okazuje się, że jeden ze sklepów jest otwarty – pojawiło się światełko w tunelu. Wejdźmy – zapytamy sprzedawczyni, o jakiś nocleg. W końcu, kto będzie wiedział, jak nie miejscowa?
- Zdrastwujtie – zaczynam rozmowę moim nienagannym inaczej rosyjskim – wie pani, gdzie tu można przenocować? Jakaś „gastienica”, czy coś?
- Nie za bardzo, nie słyszałam o żadnej… ale obiło mi się o uszy, że w budynku na przeciwko, o w tym, tutaj, mieszka niejaki pan Kuzniecow i on podobno pomaga turystom.
- Spasiba wam, da swidanija!
Idziemy pod wskazany adres. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się chodzić od mieszkania do mieszkania, jak sprzedawca kablówki i pytać o nocleg, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Na klatce schodowej jest kilka mieszkań. Hmm… które drzwi należą do naszego pana Kuzniecowa? Tego już pani kasjerka nie wiedziała. Być może wiedzieliby ankietowani w Familiadzie, ale nie było okazji zapytać. Puk, puk… cisza. Pierwsze mieszkanie puste. Puk, puk! Drugich drzwi też nikt nie otwiera. Puk, puk! Po chwili rozlega się szczęk przesuwanej zasuwy, drzwi uchylają się i staje w nich mężczyzna w wieku około 50 lat. Na głowie ma siwe kręcone włosy, a twarz zdobi uśmiech od ucha do ucha. Widać nie wyglądamy na świadków Jehowy, bo nie zatrzaskuje nam drzwi przed nosem.
- Zdrastwujtie, szukamy pana Kuzniecowa. Powiedziano nam, że on może pomóc znaleźć nocleg.
- To ja! Oczywiście, że wam pomogę – starszy pan uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze serdeczniej – poczekajcie, wezmę tylko klucze!
Ale nam się udało! Tak za pierwszym razem! Po kilku minutach idziemy za panem Kuzniecowem. Po drodze rozmawiamy. Nasz nowy znajomy pyta, jakie mamy plany, co jeszcze w Rosji widzieliśmy i oczywiście, skąd jesteśmy. – Z Polszy? Fantastycznie! Opowiada nam o Polakach, których spotkał w swoim życiu, o tym jak bardzo się lubili i ilu miał przyjaciół z Polski. Cały czas uśmiecha się od ucha do ucha. Ten uśmiech jest zdecydowanie zaraźliwy. W towarzystwie takiego człowieka nie da się być smutnym. No za cholerę się nie da! Nawet ponury Kłapouchy z Kubusia Puchatka by się w końcu uśmiechnął. Już rozumiem, co oznacza zarażać pozytywną energią. Tak myślę, że gdyby na niebie były chmury, to pod wpływem tego uśmiechu na pewno by się rozeszły. Pan Kuzniecow mówi, że właśnie buduje nowy dom i tam nas właśnie prowadzi. Budynek już stoi, zostały tylko prace wykończeniowe i umeblowanie. Ale możemy rozłożyć karimaty i tu zanocować. – Pieniądze? Dajcie spokój! Ja wam po prostu chcę pomóc!
Super nam się trafiło! Tylko jedno ale – od cholery tu pyłu, kurzu, gipsu i startego tynku. Coś by trzeba było z tym zrobić. – Mógłby nam pan pożyczyć, jakieś wiadro i szmatę? Posprzątalibyśmy sobie trochę. – Pewnie! Chodź za mną! Pan Kuzniecow prowadzi mnie do przystani. Wchodzimy na pomost. Widok na Bajkał jest po prostu nieziemski. na jednym brzegu wyłaniają się zalesione Góry Bajkalskie, na drugim, dzikie Góry Barguzińskie, a przede mną ponad 600km jeziora… Zerkam na stojące jednostki: dwa spore kutry, kilka łódek, dwie motorówki i coś, co szczególnie zwróciło moją uwagę – nowoczesna, czerwona motorówka, z potężnym silnikiem Mercury’ego, wzmocniona chromowaną rurą, a na niej zamontowane dwie lampki: niebieska i czerwona… Ciekawe… Pan Kuzniecow wygrzebuje z kutra wiadro i szmatę, podaje mi, a potem, widząc moje zainteresowanie, uśmiecha się szeroko, zamaszystym ruchem pokazuje wszystkie stojące w porcie jednostki i z dumą oznajmia – Wsio moje! Nie mam wątpliwości, że to „wsio” odnosi się również, do tej czerwonej motorówki z czerwono-niebieskim kogutem. Ciekawe, kogo właśnie poznaliśmy…