Słońce świeci, ptaszki ćwierkają, kobiety w czadorach mnie mijają, a kolejny kierowca właśnie próbuje rozjechać. Od kilku godzin snuję się po Hamadanie, jak smród po gaciach. Nie to żeby był tak ciekawy; po prostu mam jeszcze kilka godzin do odjazdu nocnego autobusu. Wokół gwar, harmider, dziesiątki ludzi spieszących się w jakichś mega ważnych sprawa i drugie dziesiątki, które gapią się na mnie, jak na niedźwiedzia polarnego – turyści w Iranie są rzadkością.
- Hello mister! How are you? Where are you from?
No. Czyli już mam nowego znajomego. Nie będę się nudzić. Nazywa się Ehsan, jest średniego wzrostu i ma na oko jakieś 25 lat. Do tego w miarę sensownie mówi po angielsku.
- Gdzie idziesz? – pyta.
- Nigdzie, tak po prostu sobie chodzę i rozglądam się. – odpowiadam zgodnie z prawdą.
- To chodź oprowadzę Cię! Będę Twoim przewodnikiem!
Zgadzam się bez wahania, bo Irańczycy potrafią być cudownie bezinteresowni. Wiem, po prostu wiem, że nie będzie chciał za to kasy. W Iranie częste jest, że ktoś podchodzi, bo chce poznać obcokrajowca, okazać gościnność, poćwiczyć angielski, czy powiedzieć „welcome to Iran”, bo czasem to jedyne, co potrafi w tym języku. I nie kryje się za tym żaden ukryty cel – nie poprosi o kasę, nie będzie chciał sprzedać gównianych, chińskich pamiątek wyciągniętych z kieszeni ani zaprowadzić do „zaprzyjaźnionego” sklepu. Oczywiście wyjątki się zdarzają, ale każdy z nich tylko potwierdza regułę.
- Widziałeś już………………..? – w tym miejscu wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk, którego za cholerę nie byłem w stanie skojarzyć z żadnym miejscem, ale, że było mi z grubsza wszystko jedno, gdzie pójdziemy….
- Nie widziałem, możemy tam iść.
Jakieś mauzoleum, jakiś grób – stoimy przed małym i jeszcze mniej ciekawym budynkiem. Podchodzimy do kasy. Czytam cennik: „Iranians 20 000 rials, foreigners 100 000 rials”. 10 zł za wejście i w dodatku mam zapłacić 5x więcej niż Irańczyk?!
- Yes, these are prices. – Ehsan ewidentnie nie widzi w tym nic dziwnego i niestosownego.
- Dziękuję, nie chcę tam wchodzić.
- Dlaczego?
- Bo to nie jest fair. Nie zamierzam płacić 5x tyle co miejscowi.
- Ale przecież te pieniądze nie idą do mojej kieszeni…
W rzeczywistości nie byłem zaskoczony tą przebitką. W Iranie takie ceny biletów wstępu to norma. Irańczyk płaci 1-2 zł, a turysta 10 zł albo więcej. Nie raz już to przełknąłem i nie raz jeszcze to przełknę. Ale tylko wtedy, kiedy warto, kiedy mogę zobaczyć coś ciekawego. A tutaj? Grób kogoś mało znanego, umieszczony w małym, szarym budynku…
Zabawne w tym wszystkim jest to, że Ehsan autentycznie nie rozumiał, że dla mnie to za dużo. Dla niego było oczywiste, że skoro jestem z Europy, to dysponuję nieograniczonym kapitałem i dla mnie takie pojęcia, jak” za dużo”, czy „drogo” nie istnieją. Turyści są postrzegani, jako ludzie, którzy śpią na forsie, nawet jeśli w rzeczywistości na kolację jedzą własne paznokcie. Ehsan chciał być uprzejmy, gościnny, pokazać to, co jego zdaniem ciekawe, a ja tu z niezrozumiałych przyczyn się nie zgadzam…
- Rozumiem, ale to dalej nie jest fair, chodźmy zobaczyć coś innego.
Wróciliśmy do centrum, mijając po drodze dziesiątki małych sklepików, przydrożnych warsztatów samochodowych i chaotycznie porozstawianych straganów. Rozmawialiśmy na tematy z serii „a jak wygląda życie w Polsce” aż w końcu padło pytanie:
- Jesteś głodny? Chcesz coś zjeść? Znam dobrą restaurację.
Ehsan chciał być życzliwy, ponownie chciał mi pomóc, okazać troskę. Jednak dla mnie niewdzięcznego brzmiało to mniej więcej tak: „Znam bardzo drogą restaurację, w której będziesz mógł zostawić kupę forsy”. I jak mu wytłumaczyć, że moja domowa drukarnia dolarów od dawna jest zepsuta, Bill Gates nie jest moim wujkiem, a ja, w związku z tym, do końca dnia będę wpierniczał jakieś tanie uliczne żarcie?
- Nie, nie, bardzo dziękuję, ale nie jestem głodny.
Ostatecznie poszliśmy do jakiegoś, nawet ciekawego i taniego muzeum, wypiliśmy herbatę z dodatkiem cukru szafranowego i całkiem sympatycznie rozmawiało nam się przez kolejną godzinę. Potem poszliśmy na bazar. Stragany wokół uginały się pod ciężarem różnorodnych owoców i warzyw. Czego tam nie było – od najzwyklejszej marchewki do wymyślnych cudów, których nawet nie potrafię nazwać. No i te ceny… 60 groszy za kilogram. Raj dla wegetarianina. Tyle, że ja wolę kebaby.
- Daktyle. Irańska specjalność, są pyszne i niesamowicie słodkie. – Ehsan z dumą wskazuje na ogromną ich stertę , osłoniętą od słońca parasolem.
- Wiem, faktycznie są doskonałe. I bardzo tanie. W Polsce są kilka razy droższe.
- Naprawdę? A gdyby je kupić tanio tutaj i sprzedać w Polsce, to możnaby na tym zarobić?
- Na pewno. – odpowiadam absolutnie pewny, że to po prostu zwykła rozmowa „o wszystkim i o niczym”
- To załóżmy spółkę. Ja będę tutaj tanio kupował i wysyłał do Polski, a Ty je będziesz sprzedawał! Choćby na małym straganie w centrum miasta. Zyskiem się podzielimy!
Zaczyna do mnie docierać, że Ehsan nie żartuje i naprawdę chce robić biznes.
- Może masz rację, wiesz… muszę to przemyśleć.
Staram się jakoś wybrnąć z sytuacji. Nie chcę się zgodzić, a potem rżnąć głupa i nie odzywać się nawet mailowo. A z drugiej strony, nie jestem w stanie mu wytłumaczyć, że to nie takie proste. Że podatki, że cło, że koszty transportu… Ani tego, że w Polsce nie mogę sobie tak po prostu stanąć na ulicy i zacząć sprzedawać daktyli. Bo działalność gospodarcza, bo ZUS, bo Sanepid, bo Inspekcja Handlowa i mnóstwo innych cudownych instytucji stworzonych żeby poprawiać humor przedsiębiorcom. Nie da się tego wytłumaczyć komuś, kto całe życie tkwi w innej rzeczywistości. W Iranie każdy robi co chce i gdzie chce – istna partyzantka. Jak zatem Irańczykowi wytłumaczyć, że w Europie na wszystko trzeba mieć dziesiątki pozwoleń z mnóstwa urzędów? Nawet gdyby sądził, że rozumie, to byłoby to tylko pozorne. Przykładowo – wytłumacz, co to Sanepid, obywatelowi kraju, w którym mięso leży na straganie w upale rzędu 35 stopni…
Temat daktylowego biznesu wałkujemy jeszcze jakiś czas, aż w końcu staje na tym, że „zobaczymy” i wymieniamy się mailami. Mimo, że ulicznym handlarzem nie zostałem, to Ehsan bardzo mi zaimponował. Pomysłowością, chęcią działania, energią, wiarą w sukces – tym wszystkim, czego obecnie młodym ludziom w Polsce bardzo brakuje.
- Może wpadniesz do mnie do domu? Zjemy obiad. Będziesz moim gościem!
Mój nowy irański kolega nie przestaje mnie zaskakiwać. Pozytywnie oczywiście. Jest mi niesamowicie miło, ale z drugiej strony trochę głupio. Nie wiem, czy proponuje tylko przez grzeczność, a ja powinienem odmówić, czy może przyjąć zaproszenie…
- Nie wiem… nie chciałbym robić kłopotu…
- Jak nie chcesz to nie. – Ehsan wydaje się być rozczarowany.
- Nie to, że nie chcę, byłoby mi bardzo miło, ale…
- Chodź!
Podsumujmy. Gość, którego poznałem przypadkiem na ulicy kilka godzin temu, właśnie zaprasza mnie na obiad do domu. W ramach treningu asertywności spróbuj zaprosić do domu przechodnia poznanego na ulicy w jednym z polskich miast.
Szybkim krokiem oddalamy się od centrum. Jest wieczór, słońce prawie już zaszło, a okoliczne ulice pogrążają się w półmroku, rozjaśnianym jedynie trochę przez stare uliczne latarnie. Ruch uliczny jest coraz mniejszy, coraz rzadziej mijamy też przechodniów.
- Myślę, że mi nie ufasz. – słowa Ehsana spadły na mnie, jak grom z jasnego nieba.
Szok. Wtf?! O co mu chodzi?! Brzmiał, jak rodzic, który z groźną miną i groźnym tonem mówi do swojego dziecka „Musimy porozmawiać. Przyłapałem Cię na masturbacji”.
- Ufam Ci, dlaczego uważasz, że nie? – próbuję jakoś załagodzić sytuację.
- Nie ufasz mi. Na wszystkie moje propozycje odpowiadasz „nie”. Mauzoleum – nie, restauracja – nie, do mnie też początkowo nie chciałeś przyjść.
- Tłumaczyłem Ci przecież powody…
- Dalej myślę, że mi nie ufasz.
Zaczyna mnie to irytować. Zrzędzi jakby miał okres. Robi się idiotyczna przepychanka słowna, na którą nie mam najmniejszej ochoty. Inną kwestią jest dlaczego miałbym jakoś szczególnie ufać komuś, kogo poznałem ledwie kilka godzin wcześniej. Tę uwagę zostawiam jednak dla siebie.
- Ufam i skończmy ten temat. – mam wrażenie, że ton mojego głosu mówił więcej niż słowa, bo Ehsan już go nie kontynuował.
Tymczasem doszliśmy niemal na obrzeża miasta i skręciliśmy w jakąś małą, ciemną, wąską uliczkę. Wokół żywego ducha, światła, jak na lekarstwo, a szare, betonowe mury, w których były wykute bardzo nieliczne okna, robią jakieś ponure wrażenie. Okolica wygląda podejrzanie, a ja nabieram coraz większych wątpliwości, czy aby na pewno powinienem tu być. Mam wręcz wrażenie, że aż się proszę o guza. W ramach tego zaufania, o którym przed chwilą rozmawialiśmy, dyskretnie namierzam w kieszeni mały pojemniczek z gazem pieprzowym. Jego dotyk daje miłe, ale złudne uczucie bezpieczeństwa…
- Tutaj. – Ehsan wskazuje na niewielki domek stojący przy niewiele większym podwórzu.
Gestem zaprasza mnie do środka. Wnętrze okazuje się być całkiem przestronne. Na lewo od przedpokoju znajduje się sporych rozmiarów kuchnia, na wprost łazienka, a na prawo pokój dzienny, którego podłoga przykryta jest miękkim i nieprawdopodobnie miłym w dotyku, prawdziwym perskim dywanem.
Ehsan od razu przedstawia mnie swoim rodzicom. Czyli jednak moje obawy były nieco na wyrost – nie zginę. Ludzie w wieku około 50 lat są niesamowicie życzliwi i gościnni. Nie mówią po angielsku, ale na migi starają się mi pokazać żebym usiadł i się rozgościł, bo mama zaraz poda obiad. Niesamowite jest dla mnie to, że w ogóle nie wydają się być zaskoczeni tym, że syn ni z gruchy ni z pietruchy przyprowadza na obiad jakiegoś obcego typa. Może dlatego, że Irańczycy są niesamowicie otwarci i kontaktowi. Iran jest krajem dość biednym więc Internet, Facebooki, chaty, Twittery i inne dziadostwa nie zdążyły jeszcze zniszczyć normalnych międzyludzkich kontaktów. W Iranie ludzie żyją ze sobą, a nie obok siebie. Irańczycy nie dzielą ludzi na „obcych” i „znanych”, ale na tych, których już znają i tych, których JESZCZE nie, ale przecież w każdej chwili mogą poznać. Uwielbiam tych ludzi między innym za takie właśnie podejście.
Jedząc obiad oglądamy wywiad z nowym prezydentem Iranu, Hassanem Rouhanim. Po persku oczywiście. Pytam Ehsana, o czym rozmawiają.
- Wiesz… o problemach społecznych.
To wiele wyjaśnia. Skoro wszystko już wiem, postanawiam wrócić do słuchania owego wywiadu.
Po bardzo miło spędzonej godzinie, pysznym, choć mało tradycyjnym spaghetti i wysłuchaniu rozmowy z prezydentem przychodzi na mnie czas. Muszę zabrać plecak z hotelowej recepcji i lecieć na autobus. Kiedy mówię, że muszę się zbierać, Ehsan mówi mi, że jego tata cieszyłby się gdybym dzisiaj u nich zanocował. Tego, jak miło mi się zrobiło nie sposób nawet opisać…
Ale bilet już miałem kupiony więc nie ma zmiłuj – muszę jechać. Bardzo dziękuję za gościnę, żegnam się i ruszam w stronę Esfahanu…
Czyli tak… podsumujmy co się wydarzyło. Gość poznany przypadkiem na ulicy poświęca pół dnia na oprowadzenie mnie po mieście, w międzyczasie chce ze mną założyć spółkę sprzedającą w Polsce irańskie daktyle. Potem zaprasza mnie na obiad do swojego domu nie uprzedzając o tym rodziców. Rodzice nie są ani odrobinę zaskoczeni faktem goszczenia jakiegoś obcego typa, częstują mnie pysznym obiadem, a następnie proponują żebym został na noc. Abstrakcja level Iran. Mega pozytywna abstrakcja!:)