Lagodekhi: Nad jezioro Czarnych Skał!

Następne 3 dni spędzimy na trekkingu do, położonego w górach na granicy gruzińsko – rosyjskiej, Jeziora Khala Khel. Fajnie brzmi, prawda? W tłumaczeniu oznacza Jezioro Czarnych Skał. Intryguje i rozbudza wyobraźnię… całkiem niepotrzebnie, jak się później okaże;) Tamada pomaga nam załatwić przewodnika (jako, że to teren przygraniczny nie wolno iść samodzielnie, a po drodze jest posterunek pograniczników, którzy kontrolują papiery przewodnika). To koszt ponad 100 zł za całe 3 dni. Pierwszego dnia idziemy raptem 5h. Naszym celem jest domek strażników rezerwatu, w którym przenocujemy aby następnego dnia rano ruszyć dalej. Droga, jak na razie jest przeciętna – przypomina szlaki w Beskidach. Jest ładnie, ale szczęka z wrażenia zdecydowanie nie opada. Jako, że nasz przewodnik nie mówi po angielsku, a nasz rosyjski dla odmiany jest mocno przeciętny, niewiele rozmawiamy – praktycznie jedynie między sobą. W pewnym momencie z ust któregoś z nas pada magiczne w Gruzji słowo – „czacza”. Słysząc, to zaklęcie nasz przewodnik odwraca się i z uśmiechem oznajmia – „U mienia czaczu jest”. Czyli wieczorem będzie wesoło;)

DSCN4466

Na miejsce docieramy wczesnym popołudniem, po około 5h marszu. Chatka położona jest na niewielkiej polanie, z której, przy dobrej pogodzie, rozpościera się piękny widok na otaczające ją góry. Do ujęcia wody trzeba dojść jakieś 100 m. Toaleta… powiedzmy, że we własnym zakresie;) Ogarniamy się, rozkładamy karimaty (strażnicy ponoć mają wieczorem wrócić więc łóżka będą zajęte) i… nasz przewodnika zaprasza nas do stołu. Wyciąga z plecaka trochę chleba, mało przekonującą wędlinę i oczywiście… butelkę domowej roboty czaczy. O samej Czaczy ze względu na jej moc, która nie może być mniejsza niż 50%, należałoby powiedzieć „wódka”. Ja tak nie mówię, bo uważam, że to profanacja. Raz, że nie śmierdzi, dwa, że ma smak (wyraźnie czuć winogrona), trzy, że nie powoduje efektów ubocznych w postaci kaca. I co ciekawe, mimo, że jest bardzo mocna, picie bez popitki nie jest specjalnie przykrym doświadczeniem. Tak sobie siedzimy, pijemy, przegryzamy chlebem i rozmawiamy. Tak, tak rozmawiamy. Coraz lepiej się dogadujemy, bo i rosyjski błyskawicznie człowiek zaczyna rozumieć… no i ta butelka też zapewne sprzyja wzajemnemu zrozumieniu. Później dołączają do nas strażnicy, którzy konno wrócili z wyprawy w teren. Gadamy jeszcze jakiś czas i… czas iść spać. W końcu następnego dnia wstajemy wcześnie – musimy dojść nad jezioro i wrócić z powrotem do chatki, gdzie ponownie zanocujemy. Zajmie nam to cały dzień, ale zbędne bagaże oczywiście zostawimy w domku. Dobranoc… zaraz… a moja wieczorynka?

DSCN4470

Drrrrrr, drrrr. Ale, że już? Przecież dopiero kładłem się spać… A tu już pora wstawać? Bezduszny ten budzik… Dobra – zwlekamy się, jemy śniadanie, przepakowujemy, jak najszybciej i niedługo później jesteśmy gotowi do wymarszu. Ścieżka początkowo prowadzi przez gęste zarośla. Gęste i wysokie na ponad metr, a to w połączeniu z poranną rosą sprawia, że po godzinie jesteśmy przemoczeni – mniej więcej od pasa w dół. Słońca nie widać tylko chmury i mgła, znaczy, że na wyschnięcie nie mamy co liczyć. Po wyjściu z zarośli (czyli dopiero po 2, może 3 godzinach) trasa do złudzenia przypomina szlaki Tatr Zachodnich – niby piękne, ale żeby to zobaczyć nie trzeba jechać do Gruzji;) Przyzwyczajeni do chlupiących butów i spodni przylepiających się do skóry maszerujemy dalej. Kłębiaste obłoki cały czas przewalają się przez góry – w tę i z powrotem. Raz odsłaniają widok na setki metrów do przodu, a za moment ponownie chowają je przed naszym wzrokiem. Słońce? Czasem na kilka minut nieśmiało uraczy nas jednym, czy dwoma promykami. Jest ich tak mało, że chciałoby się złapać chociaż kilka i schować do plecaka na później, na czarną godzinę… a właściwie na burzową.

DSCN4468

Po drodze mijamy posterunek pograniczników. Żadnego opóźniania, żadnego przeciągania, szybka kontrola dokumentów i w drogę. Do celu mamy jeszcze jakieś 1,5h, a nad nami gromadzą się chmury… ciemne burzowe chmury. Niedobrze… Mija kilkanaście minut i zaczyna lać (niby i tak jesteśmy przemoczeni, ale to wcale nie znaczy, że chcemy bardziej), a po kolejnych kilkunastu zaczyna grzmieć. Bardzo niedobrze… I to nie gdzieś daleko tylko dokładnie nad nami. Wygląda to tak jakbyśmy się znaleźli w środku burzy i to w dodatku na otwartej przestrzeni… Świetnie. Lepiej być nie może. Iść dalej? To niebezpieczne. Wracać? Mamy daleko więc to też niebezpieczne. Zejść z grani? Zajęłoby nam to mnóstwo czasu, czyli też jest niebezpieczne. Odpada. Nie wiemy co robić. Nawałnica szaleje, z nieba leją się hektolitry wody, a my bezradni, jak dzieci. Co nie zrobimy to będzie źle. Pozostaje liczyć na szczęście. Postanawiamy zdać się na naszego przewodnika. Skoro on idzie dalej to znaczy, że to najlepsze rozwiązanie – w końcu chodzi tędy wielokrotnie każdego roku. Po drodze trafiamy na malutką drewnianą budkę. Przypomina mocno rozbudowaną wersję Toi Toi’a tyle, że wykonaną z drewna i bez śmierdzącej zawartości wewnątrz. Co to jest? Do czego służy? Cholera wie – grunt, że chroni przed deszczem. Czekamy aż pogoda się nieco poprawi, ja w między czasie przegryzam jakiegoś, znalezionego w plecaku, suchara i idziemy dalej.

DSCN4475

Od jeziora dzieli nas może kilkanaście minut. Ze zniecierpliwieniem czekan na moment, w którym je zobaczę. Oczami wyobraźni widzę głębokie, ciemnogranatowe jezioro, położone wewnątrz głębokiego kotła, otoczone ze wszystkich stron skalistymi górami… Wreszcie… jest! Ale zaraz… to naprawdę to? Nie chce mi się wierzyć… Jezioro o dumnie brzmiącej nazwie „Czarnych Skał” jest małą, płytką kałużą rozlaną na polanie… Ej… to nie tak miało być… Ja sobie wyobrażałem kocioł otoczony ze wszystkich stron niedostępnymi skałami, a tu takie coś… No nic. Pamiątkowe zdjęcie i wracamy.

Jezioro Czarnych Skał

Jezioro Czarnych Skał

Do chatki strażników dochodzimy wieczorem i… okazuje się, że ktoś do nas dołączył. To ekipa sympatycznych młodych Gruzinów, których przewodnik, Valeri, mówi nawet nieco po polsku! I on również stawia na stół czaczę. Bardzo przyjemny wieczór uprzykrzają nieco roje meszek, które są o tyle gorsze od komarów, że nie brzęczą. Czyli nie słychać kiedy siadają i gryzą. Czyli wieczorem nie mogłem zasnąć, bo się okazało, że ugryzło mnie ich kilkadziesiąt. Nie nadążałem się drapać. Po długiej i nierównej walce ze swędzącymi bąblami udało mi się usnąć. Następnego dnia rano na spokojnie zjedliśmy śniadanie i niespiesznie zeszliśmy z powrotem do Ladgodekhi.

Gruzja: Kąpiel pod wodospadem
Davit Gareja - jaskinie, mnisi i... baterie słoneczne

  • http://szukajacslonca.com/ Kasia / Szukając słońca

    też mnie zaintrygowała ta nazwa :-D jednym słowem – nie polecasz?

    • Szwendalus

      Może nie to, że kompletnie nie polecam, ale uważam, że są w Gruzji miejsca bardziej godne zobaczenia :D