W Gruzji możecie zrobić wszystko, bo w Gruzji nie ma nic

Po wielogodzinnej jeździe starym Fordem Transitem, wyposażonym w super nowoczesną korboklimę, która chociaż trochę neutralizowała zapachy natury [czyt. potu] dotarliśmy do Lagodekhi – niewielkiego miasteczka we wschodniej Gruzji leżącego niedaleko granicy z Azerbejdżanem. Sobie tylko znanym sposobem kierowca pokonywał tę, liczącą sto kilkadziesiąt kilometrów trasę, przez bite 5 godzin. „Wcześniej przez wiele lat pracowałem w PKP i stąd taki nawyk” – na pewno by tak powiedział, gdyby mówił po angielsku. Ale grunt, że jesteśmy.

Lagodekhi Protected Area – w drodze do Małego Wodospadu

Chcemy się zatrzymać w Domu Polskim u Tamady. To człowiek bardzo aktywny na gruzińskich forach, prowadzący na miejscu naukę języka polskiego, a także wynajmujący pokoje. Wszyscy, którzy byli w Gruzji przed nami, zgodnie twierdzili, że jak nocleg w Lagodekhi to tylko u niego. Zagadnięci przechodnie, których pytaliśmy jak tam dojść, początkowo robili zdumione miny. W końcu komuś coś zaświtało – Polskij ucitiel? – Aaaa… to co innego! Oczywiście, że wiedzą o kogo chodzi. Wiedzą, ale zarobić też trzeba więc taksówkarz proponuje nam podwózkę za symboliczne 2 lari. Mieścina to tak malutka, że można wszędzie dojść pieszo, ale traktujemy to, jak zapłatę za informację i drobny wkład w napędzanie gruzińskiej gospodarki. Plecaki do bagażnika i jedziemy.

Straż pożarna w Lagodekhi

Wóz miejscowych strażaków

Schody donikąd…

Pokonujemy kolejne uliczki, przejeżdżamy przez kolejne skrzyżowania, mijamy kolejne budynki. Miasteczko prezentuje się bardzo przeciętnie: szare, nieco chaotyczne, lekko zaśmiecone. Słowem nic ciekawego, ale… nie przyjechaliśmy tu żeby podziwiać zabytki. „To tutaj” – mówi w pewnym momencie nasz kierowca i wysadza nas przed bardzo ładnym domem (co w dość zaniedbanym mieście jest chlubnym wyjątkiem). Dzwonimy do furtki. Cisza. Dzwonimy drugi raz. Daje się słyszeć zgrzyt przesuwanej zasuwy i po chwili drzwi uchylają się z piskiem dawno nieoliwionych zawiasów. Swoją drogą, ciekawe, czy w Gruzji też naprawia się wszystko przy użyciu WD-40? Otwiera nam sprzątaczka i zaprasza do środka. Gospodarza nie ma – pojechał coś pozałatwiać i będzie wieczorem. Tymczasem…

Mały Wodospad

Tymczasem my, po zostawieniu plecaków we wskazanym przez panią pokoju, ruszamy na krótki spacer do pobliskiego rezerwatu – naszym celem jest Mały Wodospad.  Obrzeża Lagodekhi Protected Areas, bo tak się ów rezerwat nazywa, to raj dla miłośników pikników. Drewniane ławy, stoły, altanki, miejsca na ogniska przyciągają mieszkańców szukających nieco spokoju i zieleni. Wchodzimy w las. No właśnie – w las! Jaka to miła odmiana po palącym górskim słońcu, po gorących dniach w miasteczkach środkowej Gruzji! W końcu cień, przyjemne rześkie powietrze, lekki powiew wiatru,  szumiący strumień – ulga! Moją uwagę przyciągają pnie drzew, które są całkowicie porośnięte lianami, bluszczem, a może jeszcze innym cholerstwem – tak czy tak są całkiem zielone. Wygląda to nieco abstrakcyjnie, bo przywodzi na myśl namiastkę lasu tropikalnego, w kraju, który z tropikami nie ma nic wspólnego. Hmm… a bluzę to zdjąć, czy założyć? W sumie jest ciepło, ale nie mam ochoty zbierać całego robactwa z rosnących przy ścieżce krzaków. Chociaż… co mi tam! Do małego wodospadu dochodzimy po 30 minutach. Uroczysko – to pierwsze co przychodzi mi do głowy. Bielusieńka woda z hukiem spadająca z 10 – cio metrowej półki skalnej… porośniętej bluszczem. A jakże by inaczej! Ten obrazek ma w sobie coś magicznego, coś co sprawia, że przez bite pół godziny siedzę na kamieniu i gapię się… i gapię…. i gapię… I wsłuchuję w odgłos wody rozbijającej się z łoskotem o kamienie. A delikatna mgiełka unosząca się nad białą kipielą przyjemnie zwilża mi twarz. Aż żal wracać. Wychodząc z rezerwatu ponownie mijamy altanki pełne biwakujących Gruzinów. Z jedną grupką się witamy – Gamardzioba. – Come if you have time – pada w odpowiedzi. Jesteśmy nieco zaskoczeni, bo angielski w Gruzji jest zjawiskiem dość unikalnym. Z takiego zaproszenia po prostu nie można nie skorzystać. W końcu w podróżowaniu na własną rękę najwspanialsza jest możliwość integrowania się z miejscowymi. Nasi nowi znajomi, ludzie w wieku 25-30 lat właśnie świętują urodziny jednego z obecnych. Zaprosili nas do stołu, poczęstowali czym tylko mieli, nalali pysznego wina domowej roboty i przyszła pora na pierwszy toast.

Mały Wodospad – Lagodekhi

Nasi nowi gruzińscy znajomi

Toasty gruzińskie są czymś fenomenalnym. Nie działa to tak, jak u nas: „no to zdrowie” – i leci już trzecia butelka. O nie… każdy toast jest wyjątkowy, prawdziwy, szczery, czuć, że płynie z głębi serca (czego nie można powiedzieć o polskim „zdrowie” będącym jedynie pretekstem żeby walnąć następnego kielicha). Toast wznosi „tamada”, czyli swego rodzaju wodzirej imprezy. Wypić można dosłownie za wszystko i za wszystkich. Często toasty przypominają historie zakończone puentą, za którą się pije. Opowiadają dlaczego ktoś lub coś jest ważne i warte wypicia. Odnoszę wrażenie, że to, za co (lub kogo) się pije jest nie mniej istotne od samego faktu wypicia. Ok. Wstajemy, bierzemy kieliszek i tamada zaczyna wznosić toast. Mówi, mówi, i mówi… i mówi… i mówi… Mówi bardzo pięknie i ciekawie, ale… zaczyna mi ręka drętwieć…. A on mówi, mówi i mówi dalej. Ok, teraz! Wino okazuje się być naprawdę smaczne, a sztuką zaczyna być wzięcie choćby małego łyczka w krótkiej przerwie między toastami. Szczerze, jestem taką formą toastów zachwycony, niesamowicie mi się ta tradycja podoba. Później sam nauczę się je wznosić, bo w gruncie rzeczy to nic trudnego – trzeba być po prostu szczerym i mówić z głębi serca;)

Tamada (w niebieskiej koszulce po prawej stronie), Krzysiek (pierwszy od prawej) i Polacy na rowerach

Po powrocie (nieco chwiejnym krokiem) poznajemy w końcu naszego gospodarza – Tamadę. Jestem nieco zaskoczony, bo ten żywiołowy człowiek okazuje się być starszym panem. Mieszka w Gruzji razem ze swoją żoną i to co mogę o nim powiedzieć, to to, że swoją energią, chęcią do działania, uśmiechem, zaangażowaniem w życie lokalnej społeczności mógłby obdzielić średniej wielkości polskie miasto. To człowiek, którego sama obecność sprawia, że się uśmiechasz. Wieczorem wyjmuje czaczę (to świetna gruzińska wódka robiona z wytłoczyn z winogron, która ma nie miej niż 50%) siadamy wszyscy na tarasie przy stole i długimi godzinami rozmawiamy. Opowiada nam o szkółce języka polskiego, którą razem z żoną prowadzą, o swoich próbach aktywizowania lokalnej społeczności, o tym jak starał się pomóc w przybliżeniu ludziom pobliskiego rezerwatu. Mówi, że wiele z tych działań nie przyniosło żadnych efektów, bo zabrakło chęci współpracy ze strony miejscowych ludzi i władz. Często ludziom się po prostu nie chce. Coś zrobić? Ale po co? Działać? Ale po co? W pewnym momencie mówi nam coś co utkwi mi w pamięci na długo – „Jeśli chcecie założyć własny biznes to Gruzja jest idealna. Wiecie dlaczego? Dlatego, że tu możecie zrobić wszystko, bo tu nie ma nic.” I faktycznie. Pokrywa się to z tym co obserwujemy dookoła – brak przemysłu, brak rozwiniętego sektora usług. W jednym sklepie znajdujemy nawet serki importowane z Polski (!) Powiecie, że u nas też można kupić produkty z importu. Zgoda, ale w delikatesach, a nie w osiedlowym warzywniaku i dlatego, że ludzie mają taki kaprys, a nie z braku krajowego odpowiednika. Późnym wieczorem idziemy spać, wcześniej umawiając się z naszym gospodarzem, że następnego dnia podrzuci nas do trasy prowadzącej do Dużego Wodospadu.

Gruzja: Zrób to sam - układ paliwowy
Gruzja: Kąpiel pod wodospadem