Prosto z Mtschety jedziemy do Gori. To niewielkie miasteczko w Gruzji, położone na zachód od Tbilisi. Jego początki sięgają II w. p.n.e. – z tego okresu pochodzą ruiny twierdzy, wokół której później rozwinęło się miasto (sama twierdza jest ternem mocno zaminowanym przez lokalne czworonogi więc trzeba być uważnym w trakcie zwiedzania). Prawdopodobnie Gori byłoby jedną z milionów nikomu nieznanych miejscowości na świecie, takim gruzińskim Pipidówkiem, gdyby nie jeden fakt – to właśnie tu w 1878r., urodził się Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili, czyli nikt inny, jak Józef Stalin.
Busik jest mały, ciasny i niewygodny. Ale jedzie. Dojeżdżamy na miejsce, kierowca – potężny (znaczy puszysty), lekko łysiejący gość, wypakowuje nasze plecaki.
- Where are you from? – pyta łamaną angielszczyzną.
- From Poland
- Ooo! I like guys from Poland but they only „kurwa, kurwa, kurwa”!
Mało się nie posikałem ze śmiechu:D
Cel numer jeden – znaleźć zakwaterowanie. Przewodnik Lonely Planet oprócz drogich hoteli proponował tylko jedną opcję – miejscówkę przy ulicy Kristeporek Kasteli 8. „Turyści ze skromnym budżetem mogą s p r ó b o w a ć tam przenocować.” – głosi wzmianka w książce. Jak się później okazało „spróbować” to słowo klucz.
Pytamy przechodniów, jak tam dotrzeć. Nikt nie wie – „nie znaju” to najczęściej padająca odpowiedź. A może ten pan w zielonym swetrze? Też nie… Albo pani w piekarni… Nic z tego… No do cholery przecież to malutka mieścina! Ktoś musi wiedzieć, gdzie to jest! W końcu ktoś coś skojarzył – prowadzi nas w jakimś kierunku. Nie jestem pewny, czy ten facet jest pewny, gdzie mamy iść, ale z braku lepszych opcji postanawiamy mu zaufać. Po drodze wchodzi do apteki i pyta farmaceutki. Świetnie. Czyli gówno wie. Pani zajmująca się na co dzień faszerowaniem ludzi aspiryną wychodzi i instruuje nas, gdzie iść dalej. „A gdyby droga wydawała wam się niewyraźna to weźcie Rutinoscorbin” – mogłaby powiedzieć, ale tego nie robi. Idziemy, idziemy… Nie wygląda na to żebyśmy przybliżali się do celu. Pytamy kolejnego przechodnia, a ten wskazuje na małe dziecko na rowerze i mówi, żebyśmy szli za nim. No to idziemy… Rozglądam się dookoła. Budynki murowane zamieniły się w murowane gorszej jakości… Idziemy. Murowane gorszej jakości w drewniane… Idziemy. Drewniane w budy z blachy falistej… Zaczynam wątpić. Co będzie dalej? Jaskinia? Nagle…. To tu! Chłopak zatrzymuje się i pokazuje na jakąś obskurną furtkę – czyli jednak chyba nie jaskinia. Nie będzie romantycznej kolacji z nietoperzami wampirami. Na murze widnieje wydrapany jakimś ostrym przedmiotem numer 8! Dostrzegalny dopiero po dłuższym studiowaniu powierzchni owej szarej ściany, ale jednak. Dotarliśmy… tylko, czy to aby na pewno powód do zadowolenia? Wchodzimy. Ja pierniczę jaki syf… jakiś gruziński odpowiednik slumsów… Kilka schodków prowadzi w dół do niewielkiego podwórka. Kilka budynków stanowiących mieszaninę betonu, drewna i blachy falistej, to całe „gospodarstwo” a czystość wszystkiego dookoła pozostawia… hmm… wiele do życzenia. „Będzie zabawa, będzie się działo…” Wróć – tego pierwszego nie jestem pewien. Właścicielka prowadzi nas do pomieszczenia, które będziemy zajmować. Zniszczona betonowa posadzka, drzwi, które sprawiają wrażenie, jakby zaraz miały wypaść, dwa łóżka przykryte pościelą, która wygląda jakby nie była zmieniana od czasów Stalina. Coś jeszcze? Może szczury na obiad? Albo chipsy o smaku myszy? Pani z dumą oznajmia, że gościła już turystów ze wszystkich stron świata. Byli Niemcy, byli Amerykanie, byli Japończycy… Zerkam raz jeszcze na pościel – „widać” – myślę sobie. Pani poszła, syfiaste łóżka zostały. Eee tam – pościel, zdejmę i będę spał na materacu – myślę sobie. Przekonany o genialności swojego pomysłu, przystąpiłem do jego realizacji. Szybko okazał się nie być aż tak genialny, jak sądziłem. Patrzę, a materac jest jeszcze brudniejszy niż kołdra. Mozaika plam przypomina Tęczę na warszawskim pl. Zbawiciela – żółte, czerwone, zielone, różowe, białe – aż strach zgadywać co tu się działo… Nie tracę nadziei i wiary we własną pomysłowość. Przecież tych materaców jest kilka. Zdejmę pierwszy i będę spał na drugim – czystszym. To przecież takie banalne… Eeee… to może na trzecim…? …albo na czwartym? To żart, czy jakaś gruzińska edycja „Mamy Cię”?! Każdy następny jest jeszcze brudniejszy od poprzedniego! Że nieprzyjemnie to pikuś, ale głupio by było obudzić się czule przytulonym do świerzbowca albo innego tego typu, sympatycznego żyjątka. Co by tu zrobić… ja swoje łóżko przykryłem folią ratowniczą NRC, kolega swoje podłogą od namiotu i tak do rana… Była to najbardziej szeleszcząca noc w moim życiu.
Największą atrakcją turystyczną miasta i jego centralnym punktem jest (bodajże jedyne na świecie) Muzeum Stalina. Zwiedza się je z przewodnikiem (anglojęzycznym), a bilet kosztuje (w 2010 r.) 15 GEL (1GEL to 1,90zł) Oprócz obszernych wystaw, na które składają się przede wszystkim wszelkiej maści dokumenty, można zobaczyć dom, w którym Stalin spędzał lata swojej młodości oraz wagon, którym się poruszał zarówno po kraju jak i za granicą. Muzeum mocno średnie moim zdaniem. Znacznie ciekawszą sprawą jest podejście Gruzinów do samej postaci Stalina. Wielu z nich (szczególnie starsze pokolenie) wcale nie uważa Stalina za zbrodniarza tylko za „wielkiego” rodaka. Pani przewodnik, która oprowadzała nas po muzeum zdecydowanie unikała mówienia o popełnionych przez niego zbrodniach. Przypadkowi ludzie, których poznawaliśmy na ulicy, na słowo „Katyń”, robili wielkie, zdziwione oczy i często nie chcieli wierzyć, że to ludobójstwo popełniono na jego rozkaz. W samym Gori, dopiero kilka lat temu udało się (w nocy) usunąć z głównego placu w mieście pomnik dyktatora. Kilkakrotnie próbowano zrobić to wcześniej, ale inicjatywa ta spotykała się ze zdecydowanym sprzeciwem mieszkańców…
Jest jeszcze jeden powód żeby odwiedzić Gori…